Moje samookaleczenia były różne.
Jedne były próbami samobójczymi, inne zaś powstawały w psychozie (wypuszczałam z siebie głosy).
Pomagało na jakiś czas. Ból, smak krwi... Przynosiło mi to ulgę.
Ale dziś wstydzę się swoich rąk. Są całe pocięte i w bliznach.
Mój mąż mówi, że jest tylko jedna rzecz, której we mnie nie lubi... Moich blizn na rękach.
Wkrótce moja córka będzie na tyle duża, żeby zacząć się pytać o różne rzeczy... I co jej wtedy powiem, że nie dałam sobie rady z samą sobą? Że żyło we mnie kilkaset osób, które uwalniałam? To będą trudne i bolesne pytania...
Nie róbcie takich głupot, te blizny zostają na całe życie (moje są dość głębokie i widoczne).
Teraz mam inne sposoby na radzenie sobie ze stresem (muzyka, manga, praca skanlatora), ale czasem też wspominam to gdy się cięłam i jak mi było wtedy dobrze...
W każdym razie, z własnego doświadczenia, wiem, że to przynosi ulgę, ale po co później nastawiać się na spojrzenia i obgadywanie ze stron innych i robić sobie jeszcze większe problemy?
Ja myślę, że już z tym skończyłam

Zobaczymy jak będę mieć naprawdę duży stres, czy dam radę się nie ciąć (nie tnę się już 2 lata). Pozdro i nie tnijcie się
