Choroba a rozwód
Moderator: moderatorzy
Re: Choroba a rozwód
"cezary123"napisal:
Najłatwiej byłoby go ubezwłasnowolnić, unieważnić małżeństwo i wykończyć w szpitalu.
Pracownicy Opieki Spolecznej bardzo zdecydowanie namawiaja mnie do ubezwlasnowolnienia meza i krytykuja moj sprzeciw.Cezary,dlaczego napisales jednym ciagiem "ubezwłasnowolnić, unieważnić małżeństwo i wykończyć w szpitalu"? Co wiaze sie z ubezwlasnowolnieniem?Jakie pociaga konsekwencje?
Najłatwiej byłoby go ubezwłasnowolnić, unieważnić małżeństwo i wykończyć w szpitalu.
Pracownicy Opieki Spolecznej bardzo zdecydowanie namawiaja mnie do ubezwlasnowolnienia meza i krytykuja moj sprzeciw.Cezary,dlaczego napisales jednym ciagiem "ubezwłasnowolnić, unieważnić małżeństwo i wykończyć w szpitalu"? Co wiaze sie z ubezwlasnowolnieniem?Jakie pociaga konsekwencje?
Jesli kazdy z nas zbuduje brzeg z milosci swej...
Re: Choroba a rozwód
http://www.eporady24.pl/ubezwlasnowolni ... 8,310.html
Napisałem to trochę ironicznie, myślę że są lepsze rozwiązania
Nie jest dobrze kogoś ubezwłasnowolnić jeżeli nie ma do tego obiektywnych podstaw.
Takie osoby w większości przypadków w krótkim czasie niestety giną. Nie mają żadnych praw, mogą być dowolnie długo przetrzymywane na oddziale zamkniętym itd.
Chodzi o to, żeby pomóc zarówno Agnieszce06 jak i jej mężowi choćby niedługo mieli pozostać w związku.
Trzeba jednak oddzielić problem leczenia od problemów małżeńskich( wspólne długi finansowe, dzieci itd.)
Być może dla obojga zaczną się lepsze czasy gdy będą żyli osobno i tak też będą traktowani przez lekarzy i prawo.
Moim zdaniem lepiej już się rozwieść i osobno niezależnie szukać dla siebie pomocy niż ubezwłasnowolnić męża aby rozwiązać problemy związku.
Bardzo dobrze robisz, że się sprzeciwiasz.
Napisałem to trochę ironicznie, myślę że są lepsze rozwiązania
Nie jest dobrze kogoś ubezwłasnowolnić jeżeli nie ma do tego obiektywnych podstaw.
Takie osoby w większości przypadków w krótkim czasie niestety giną. Nie mają żadnych praw, mogą być dowolnie długo przetrzymywane na oddziale zamkniętym itd.
Chodzi o to, żeby pomóc zarówno Agnieszce06 jak i jej mężowi choćby niedługo mieli pozostać w związku.
Trzeba jednak oddzielić problem leczenia od problemów małżeńskich( wspólne długi finansowe, dzieci itd.)
Być może dla obojga zaczną się lepsze czasy gdy będą żyli osobno i tak też będą traktowani przez lekarzy i prawo.
Moim zdaniem lepiej już się rozwieść i osobno niezależnie szukać dla siebie pomocy niż ubezwłasnowolnić męża aby rozwiązać problemy związku.
Bardzo dobrze robisz, że się sprzeciwiasz.
Re: Choroba a rozwód
Nawet nie pomyslalabym,ze to dla rozwiazania problemow zwiazku.
Pracownice opieki znaja tylko ustawe,nie znaja ludzi i nie szanuja ich uczuc.Pani uparla sie,gdyz mąż przez dlu,zszy czas sprawial klopoty calej okolicy,takze policji,i teraz wszyscy uwazaja,ze to moja wina,bo gdybym go przedtem ubezwlasnowolnila,to bez problemow poddalabym go leczeniu. A bez jego zgody byl z tym problem.Pani nie zna naszej rodziny,gdyz przedtem nie obejmowli nas opieka. Tlumaczylam jej,ze potem nie dalabym rady wyciagnac go z depresji,a zadnych terapii,ani dla chorego, ani jego rodziny,nie ma. Sama musze meza motywowac do zycia i dzialania.Maz jest bardzo ambitny i honorowy,wiem,ze powaliloby go to. Powiedzialam jej to wszystko,ale jak grochem o sciane. Uwziela sie jesdnego i juz. Mam nadzieje,ze bez mojej zgody nie moga tego zrobic?Jaskos przedtem do pomocy nikogo nie bylo...
Pracownice opieki znaja tylko ustawe,nie znaja ludzi i nie szanuja ich uczuc.Pani uparla sie,gdyz mąż przez dlu,zszy czas sprawial klopoty calej okolicy,takze policji,i teraz wszyscy uwazaja,ze to moja wina,bo gdybym go przedtem ubezwlasnowolnila,to bez problemow poddalabym go leczeniu. A bez jego zgody byl z tym problem.Pani nie zna naszej rodziny,gdyz przedtem nie obejmowli nas opieka. Tlumaczylam jej,ze potem nie dalabym rady wyciagnac go z depresji,a zadnych terapii,ani dla chorego, ani jego rodziny,nie ma. Sama musze meza motywowac do zycia i dzialania.Maz jest bardzo ambitny i honorowy,wiem,ze powaliloby go to. Powiedzialam jej to wszystko,ale jak grochem o sciane. Uwziela sie jesdnego i juz. Mam nadzieje,ze bez mojej zgody nie moga tego zrobic?Jaskos przedtem do pomocy nikogo nie bylo...
Jesli kazdy z nas zbuduje brzeg z milosci swej...
Re: Choroba a rozwód
Miejmy nadzieję, że wszystko będzie dobrze.
Re: Choroba a rozwód
ubezwłasnowolnienie wzmaga urojenia prześladowcze i ksobne.
wikipedia pisze: prześladowcze – (najczęstsze) przekonanie o nieustannym zagrożeniu ze strony mniej lub bardziej sprecyzowanych wrogich choremu sił, przekonanie, że jednostka jest ofiarą prześladowań. Zwykle poprzedzają je urojenia ksobne;
ksobne (odnoszenia) – przekonanie, że chory jest przedmiotem szczególnego zainteresowania otoczenia, jednostka uważa, że niewinne uwagi i zachowania innych osób odnoszą się do niej, np. ludzie na ulicy rozmawiają właśnie o niej, spiker w radiu czyni aluzje na jej temat, osoby posiadające czerwone elementy ubioru należą do wrogiego choremu stowarzyszenia etc. Często chory, długi czas nie zdradzając się z niczym, bacznie obserwuje znajomych i obcych, wysnuwając daleko idące wnioski z ich uśmiechów, gestów, przypadkowych działań oraz urywków rozmów. Z biegiem czasu dochodzi do przeświadczenia, że jest ośrodkiem zainteresowania wielkiej liczby ludzi, którzy z niewiadomych powodów, jakich jednak czasem on się domyśla, dają mu ukryte znaki, aby mu dokuczyć albo osiągnąć inne cele. Szukając wyjaśnienia rozsnutych koło niego zagadek, chory wikła się coraz bardziej. Do urojeń ksobnych dołączają się urojenia prześladowcze, urojenia wielkościowe i inne. Czasem urojenia ksobne nie mają tego charakteru zwartego logicznie systemu. Takie usystematyzowane urojenia ksobne występują w prawdziwej paranoi (tzw. paranoia sensitiva). Natomiast zdarzają się takie urojenia ksobne oderwane, niekonsekwentne, nie wiążące się w jakąś logiczną całość np. w schizofrenii. Istotą jednych i drugich są zawsze błędne interpretacje spostrzeżeń trafnych, dokonywanych w świecie otaczającym.
- moi
- moderator
- Posty: 27824
- Rejestracja: czw maja 18, 2006 12:12 pm
- Gadu-Gadu: 9
- Lokalizacja: Dolny Śląsk
- Kontakt:
Re: Choroba a rozwód
Ale czasami jest jedynym sposobem, żeby pomóc choremu.Feniks303 pisze:ubezwłasnowolnienie wzmaga urojenia prześladowcze i ksobne.
Pozdrawiam.m.
Re: Choroba a rozwód
To prawda. Miejmy nadzieje, że sądy w tych sprawach są niebywale kompetentne.
- moi
- moderator
- Posty: 27824
- Rejestracja: czw maja 18, 2006 12:12 pm
- Gadu-Gadu: 9
- Lokalizacja: Dolny Śląsk
- Kontakt:
Re: Choroba a rozwód
To, że rodzina prosi o ubezwłasnowolnienie świadczy najczęściej o jej bezradności wobec tego, co dzieje się z chorym. Zdarzają się zapewne przypadki nadużyć, ale w dalszym ciągu -jak pisałam wcześniej- w wielu przypadkach to jedyny sposób, by pomóc choremu.
Pozdrawiam.m.
Pozdrawiam.m.
Re: Choroba a rozwód
Tak zabrzmiałem, jak gdybym się czepiał, ale tak nie jest. Rozumiem, że czasem to ostatnia szansa
-
- zarejestrowany użytkownik
- Posty: 10
- Rejestracja: pt sie 03, 2012 9:50 pm
- płeć: mężczyzna
Re: Choroba a rozwód
Witam, czytam i czytam, wątek zamarł chyba w marcu, ale postanowiłem wetknąć kij w mrowisko, to mój pierwszy post tutaj. O chorobie żony wiem od 3 miesięcy, odkąd trafiła do szpitala, chociaż podejrzewam, że ona choruje już od wczesnej młodości.
Na początku chcę podkreślić, że całkowicie podzielam rozterki i dylematy Agnieszki oraz innych dziewczyn tutaj (z chorymi mężami), kategorycznie odrzucam argumentację w stylu "bo bóg tak chciał i teraz masz to znosić" oraz oskarżenia o rzekomym "porzucaniu" kogoś na śmierć. Po drugie - żaden dorosły nie ma wiecznego obowiązku opiekowania się drugim dorosłym w sposób na jaki się sam nie godzi. W każdym razie małżonek chorego MA PRAWO do szczęścia, nawet jeśli uderza to w morały prawione przez tzw. religijne autorytety, albo przysięgi składane wobec ołtarzy. Sam nie chciałbym, aby ktoś porzucił mnie na pewną śmierć ale też absolutnie nie wymagałbym w takiej sytuacji, aby ktoś rezygnował z mojego powodu ze swojego szczęścia, marzeń, spełnienia itd. Albo ryzykował bezpieczeństwo dzieci. Co to oznacza w życiu każdego z nas - nie wiem, pewnie zawsze jest inaczej. Jako, że żona odpłynęła głównie na punkcie religii, mój obecny światopogląd jest absolutnie racjonalny. Nie wiemy czy jest jakiś bóg i taka wiedza zupełnie mi wystarcza aby normalnie funkcjonować. Uproszczone założenie, że go nie ma w żaden sposób nie wpływa na świat, który nas otacza. Może wpłynąć najwyżej na psychikę, czasem pozytywnie, a czasem negatywnie.
Nie wiedziałem o tym, ale żona chorowała najprawdopodobniej odkąd ją znam, lekarze mówią, że zwykle po pierwszym epizodzie (na który można czekać nawet 20 lat) zaczyna się dostrzegać i rozumieć wcześniejsze symptomy, których jednak nie można wcześniej było traktować jako rozpoznania. Od dziesięciu lat ćwiczyłem z nią jej agresję psychiczną, cynizm, płytkość emocjonalną, nieufność, podejrzliwość, alienację, brak znajomych, brak zaufanych ludzi, brak zainteresowań, wieczny lęk przed wszystkim, stosunek do pracy świetnie opisała agnieszka na swoim przykładzie. Skądinąd sam byłem zdrowo stuknięty we wczesnej młodości, więc niezbyt na to zwracałem uwagę, raczej zajmowałem się swoimi sprawami. Zrobiłem z sobą porządek dopiero gdy miało urodzić się nam pierwsze dziecko. Wydoroślałem, wyprostowałem demony swojej przeszłości, nauczyłem się asertywności, zdrowej odpowiedzialności i satysfakcji w każdej możliwej dziedzinie życia, niezależnie od okoliczności. Tymczasem, mimo zamknięcia w sobie, moja żona okazała się być utalentowaną matką i przyzwoitą gospodynią, przez ostatnie niecałe sześć lat zajmując się dziećmi i domem. Nie będę pisał o szczegółach, chyba, że kogoś to interesuje.
Napięcie w sposób zauważalny narastało "jak kapiące krople" od jakichś trzech lat. Nasiliło się mniej więcej z początkiem roku. Początkowo podejrzewałem depresję "macierzyńską", podobno każda kobieta tak ma jak zbyt długo nie pracuje, jednak z dzisiejszej perspektywy widzę, iż to nie było tylko długotrwałe przygnębienie (którego chyba doświadczyły wszystkie "dzieciate" koleżanki), a szereg wyssanych z palca problemów, opisywanych w wikipedii jako paranoja (różnych typów, jeszcze bez religii). Paranoja udzieliła mi się na jakiś tydzień, więc za wszelką cenę sprawdziłem - to, co miało być tak przerażające - okazało się być wierutną bzdurą. Otrzeźwiałem, spokój powrócił, spojrzałem na to z boku i nabrałem podejrzeń, iż dzieje się coś bardzo złego, co wymknęło się już spod kontroli, jeszcze nie miałem pojęcia, że schizofrenia to coś więcej niż przypadki medyczne w dalekim świecie. Lekarka ogólna zapisała jakieś środki na uspokojenie, które jakiś czas potem żona wszystkie połknęła aby się zabić. Przyjechało pogotowie, wypłukali w szpitalu żołądek i za kilka dni, po moim twardym postawieniu sprawy, poszliśmy do psychologa, gdzie stwierdzono nerwicę, którą następnie potwierdził psychiatra. Wtedy żona trafiła na terapię nerwic. To jednak pogorszyło, albo też przyspieszyło moment wyzwolenia, paranoja (dot. ogólnie życia) przekształciła się w regularne urojenia na punkcie religijnym. Bardzo częsta pomyłka diagnostyczna, między nerwicą i schizofrenią. Koniec końców pewnego poranka odwiozłem żonę do szpitala płaczącą, krzyczącą, próbującą zrobić sobie krzywdę, jak ktoś tu opisywał - nie mogącą ustać samodzielnie na własnych nogach, niezdolną do jakiegokolwiek rozsądnego działania. Trafiła na oddział ciężkich przypadków. Gdy teraz to piszę, uświadamiam sobie, że czasami zdarzały się takie sytuacje zamknięcia w sobie bez względu na wszystko, jednak nie były tak burzliwe i intensywne, trwały tylko kilka godzin, potem wszystko wracało do normy.
Dzisiaj sytuacja wygląda tak. Żona jest w szpitalu, przyjmuje serie różnych leków, które jednak nie generują przełomu. Jest zagubiona, nie ma już paranoi na temat życia (chociaż niektóre osądy pozostały) i nie tworzy nowych urojeń (związanych z religią), ale cały czas tkwi w przekonaniu, że jej ocena rzeczywistości była właściwa - jak ktoś tu pisał reaguje jak na "miliony much nie mogą się mylić". Nie ma krytycyzmu do przebytego epizodu, nie dowierza, że jest chora, więc zgodnie z medycznymi kryteriami nadal "niezdolna do funkcjonowania" i "ryzyko silnego nawrotu". Jako, że się na tym nie znam, stoję na stanowisku, że ufam lekarzom, nic lepszego nie przychodzi mi do głowy.
Tymczasem ja przejąłem wespół z rodziną i wynajętą sprzątaczką (sąsiadka dwa razy w tygodniu) jej obowiązki, na które od zawsze się zżymała, okazały się wcale nie takie ciężkie i trudne. W dobie "automatycznych pralek, komunikacji elektronicznej, etc." nawet samiec potrafi być dobrą, czułą matką dla swoich dzieci.Ani przez chwilę nie wpadłem w panikę ("jak ja sobie poradzę?"), mimo, że sytuacja była przerażająca, a rodzina proponowała różne "ułatwienia". Nie wyprowadziłem się z dziećmi do matki, mieszkamy razem we własnym mieszkaniu (tzn. ja i dzieci), śpią w swoich łóżkach, trochę inaczej teraz pracuję, ale póki co nadal zarabiam. Ich rytm życia jakoś specjalnie się nie zmienił. Dzień roboczy wygląda tak, że jedziemy do przedszkoli, potem praca, potem przewożę dzieci do rodziców, potem znowu jeszcze trochę praca i potem je odbieram, wieczory, tak jak poranki, spędzamy razem w domu albo gdzie indziej - razem. Plus całe weekendy od piątku po południu. Odwiedzamy mamusię, która na lekach jest dość nieobecna. Czasem wyjdę gdzieś sam, by podładować akumulatory. Panuje nieprzeciętny spokój i porządek, dzieci są zdyscyplinowane (w miarę swoich nieokrzesanych możliwości), zadowolone i zrównoważone, bo takiego właśnie obserwują na co dzień tatę. Wszystkich popapranych krewnych uczuliłem w dość ostry sposób na to by nie robić dzieciom traumy i nie bredzić do nich czy tęsknią za mamusią. Mama w szpitalu? OK, ale poza tym wszystko idzie swoim torem, życie nadal trwa, to nie problem, zwykła sprawa, która czasem się może zdarzyć. Z resztą widzą mamę co tydzień. I co mogę powiedzieć - że da się. Jest ciężko, kosztuje to sporo wysiłku, ale można tak funkcjonować i być o wiele bardziej zadowolonym, niż z "trzecim dzieckiem" na karku, które dokładnie tak, jak pisze agnieszka - wysysa z rodziny całą witalność.
Ale do rzeczy - nieobecność żony jest mi bardzo na rękę. Odkąd wylądowała w szpitalu w domu zapanował spokój i porządek, wprowadziłem dzieciom zasady, których razem przestrzegamy. Dzieci już po tygodniu przestały marudzić, bić się na każdym kroku, budzić w nocy, krzyczeć przez sen, agresywnie zachowywać i odzywać. I kilka innych problemów dzieci się rozwiązało, o których nie chcę pisać. Byłem zaskoczony, to nastąpiło tak szybko. Wystarczyło odjąć jednego zestresowanego, przerażonego, milczącego w napięciu rodzica, z którym wszyscy wchodziliśmy w "rezonans" i poczekać tydzień. A mamusia, tak, KOCHANA mamusia jest w szpitalu i się leczy, to nie tragedia, zdarza się, tak to przedstawiam i to jest dla dzieci zrozumiałe i bezpieczne. Sam też poczułem spokój, wieczory są spokojne, nie powiem, że doskonale śpię w tej sytuacji, ale czuję, że żyję, tak jest lepiej. Wiele się o sobie nowego dowiedziałem przez te wydarzenia.
Na przykład tego, że jedyne czego mi naprawdę teraz brakuje to życiowej partnerki. Dojrzałej partnerki, zrównoważonej emocjonalnie. Mówię szczerze jak jest. Chciałbym, żeby to była moja żona, ale chcieć nie oznacza móc. Czytając o waszych doświadczeniach nie mam złudzeń. To loteria.
Na koniec moje stanowisko w sprawie bycia z chorym partnerem. Ja się nie obawiam co będzie jak żona wróci, ponieważ po półrocznej traumie w domu, już po samej diagnozie i po tym jak zauważyłem jak dzieci się zmieniły, wobec małżonki i rodziny postawiłem sprawę jasno. Nie będzie w domu chorego, który się nie leczy, albo uważa, że nie jest chory, albo akurat ma zamiar przez miesiąc "prądkować". I już. Nie ma powrotu do tego stanu. Żona może wrócić, kiedy lekarze stwierdzą, że już czas, że jest zdrowa, albo raczej - wolna od objawów. Póki jest w szpitalu - ja pozostaję lojalny, jeśli ucieknie - ja będę dbać o interes swój i dzieci. Jeśli wróci jako warzywo - daję nam pół roku czasu. Jeśli nie da się tak funkcjonować, będę musiał zapewnić jej jakąś opiekę, ale sam się tym z pewnością nie zajmę, raczej zajmę się swoim życiem i dzieci. Przede wszystkim dlatego, że sam miałem popaprane dzieciństwo i wolałbym, żeby rodzic jednak uciekł ze mną i rodzeństwem od drugiego chorego rodzica, a nie trwał w chorych przekonaniach, że "rodzina musi być pełna". Po drugie, skoro wiem jak cudownie się żyje w dysfunkcyjnej rodzinie z chorym, nie zaserwuję sobie tego po raz drugi, szczególnie nie teraz, kiedy mam wybór, marzenia, aspiracje i mniej więcej znam swoje miejsce w życiu. Niemniej, na razie czekam na rozwój wydarzeń.
Prawda jest taka, że nie wiem jeszcze co zrobię, dany czas jeszcze trwa, wiem natomiast, że wolę być tym złym, albo dalekim od swiętości człowiekiem i przeżyć szczęśliwe życie ze szczęśliwymi ludźmi, niż poświęcać się "w imię ..." (tu każdy sam sobie może wstawić co uważa). Tego samego uczę dzieci, aby umiały czynić dobro, lecz nie za wszelką cenę, nie za cenę siebie. Aby zaufać sobie wybierając mniejsze zło, nawet jeśli wybór miałby być błędny. Tylko martwy nie popełnia błędów.
Na początku chcę podkreślić, że całkowicie podzielam rozterki i dylematy Agnieszki oraz innych dziewczyn tutaj (z chorymi mężami), kategorycznie odrzucam argumentację w stylu "bo bóg tak chciał i teraz masz to znosić" oraz oskarżenia o rzekomym "porzucaniu" kogoś na śmierć. Po drugie - żaden dorosły nie ma wiecznego obowiązku opiekowania się drugim dorosłym w sposób na jaki się sam nie godzi. W każdym razie małżonek chorego MA PRAWO do szczęścia, nawet jeśli uderza to w morały prawione przez tzw. religijne autorytety, albo przysięgi składane wobec ołtarzy. Sam nie chciałbym, aby ktoś porzucił mnie na pewną śmierć ale też absolutnie nie wymagałbym w takiej sytuacji, aby ktoś rezygnował z mojego powodu ze swojego szczęścia, marzeń, spełnienia itd. Albo ryzykował bezpieczeństwo dzieci. Co to oznacza w życiu każdego z nas - nie wiem, pewnie zawsze jest inaczej. Jako, że żona odpłynęła głównie na punkcie religii, mój obecny światopogląd jest absolutnie racjonalny. Nie wiemy czy jest jakiś bóg i taka wiedza zupełnie mi wystarcza aby normalnie funkcjonować. Uproszczone założenie, że go nie ma w żaden sposób nie wpływa na świat, który nas otacza. Może wpłynąć najwyżej na psychikę, czasem pozytywnie, a czasem negatywnie.
Nie wiedziałem o tym, ale żona chorowała najprawdopodobniej odkąd ją znam, lekarze mówią, że zwykle po pierwszym epizodzie (na który można czekać nawet 20 lat) zaczyna się dostrzegać i rozumieć wcześniejsze symptomy, których jednak nie można wcześniej było traktować jako rozpoznania. Od dziesięciu lat ćwiczyłem z nią jej agresję psychiczną, cynizm, płytkość emocjonalną, nieufność, podejrzliwość, alienację, brak znajomych, brak zaufanych ludzi, brak zainteresowań, wieczny lęk przed wszystkim, stosunek do pracy świetnie opisała agnieszka na swoim przykładzie. Skądinąd sam byłem zdrowo stuknięty we wczesnej młodości, więc niezbyt na to zwracałem uwagę, raczej zajmowałem się swoimi sprawami. Zrobiłem z sobą porządek dopiero gdy miało urodzić się nam pierwsze dziecko. Wydoroślałem, wyprostowałem demony swojej przeszłości, nauczyłem się asertywności, zdrowej odpowiedzialności i satysfakcji w każdej możliwej dziedzinie życia, niezależnie od okoliczności. Tymczasem, mimo zamknięcia w sobie, moja żona okazała się być utalentowaną matką i przyzwoitą gospodynią, przez ostatnie niecałe sześć lat zajmując się dziećmi i domem. Nie będę pisał o szczegółach, chyba, że kogoś to interesuje.
Napięcie w sposób zauważalny narastało "jak kapiące krople" od jakichś trzech lat. Nasiliło się mniej więcej z początkiem roku. Początkowo podejrzewałem depresję "macierzyńską", podobno każda kobieta tak ma jak zbyt długo nie pracuje, jednak z dzisiejszej perspektywy widzę, iż to nie było tylko długotrwałe przygnębienie (którego chyba doświadczyły wszystkie "dzieciate" koleżanki), a szereg wyssanych z palca problemów, opisywanych w wikipedii jako paranoja (różnych typów, jeszcze bez religii). Paranoja udzieliła mi się na jakiś tydzień, więc za wszelką cenę sprawdziłem - to, co miało być tak przerażające - okazało się być wierutną bzdurą. Otrzeźwiałem, spokój powrócił, spojrzałem na to z boku i nabrałem podejrzeń, iż dzieje się coś bardzo złego, co wymknęło się już spod kontroli, jeszcze nie miałem pojęcia, że schizofrenia to coś więcej niż przypadki medyczne w dalekim świecie. Lekarka ogólna zapisała jakieś środki na uspokojenie, które jakiś czas potem żona wszystkie połknęła aby się zabić. Przyjechało pogotowie, wypłukali w szpitalu żołądek i za kilka dni, po moim twardym postawieniu sprawy, poszliśmy do psychologa, gdzie stwierdzono nerwicę, którą następnie potwierdził psychiatra. Wtedy żona trafiła na terapię nerwic. To jednak pogorszyło, albo też przyspieszyło moment wyzwolenia, paranoja (dot. ogólnie życia) przekształciła się w regularne urojenia na punkcie religijnym. Bardzo częsta pomyłka diagnostyczna, między nerwicą i schizofrenią. Koniec końców pewnego poranka odwiozłem żonę do szpitala płaczącą, krzyczącą, próbującą zrobić sobie krzywdę, jak ktoś tu opisywał - nie mogącą ustać samodzielnie na własnych nogach, niezdolną do jakiegokolwiek rozsądnego działania. Trafiła na oddział ciężkich przypadków. Gdy teraz to piszę, uświadamiam sobie, że czasami zdarzały się takie sytuacje zamknięcia w sobie bez względu na wszystko, jednak nie były tak burzliwe i intensywne, trwały tylko kilka godzin, potem wszystko wracało do normy.
Dzisiaj sytuacja wygląda tak. Żona jest w szpitalu, przyjmuje serie różnych leków, które jednak nie generują przełomu. Jest zagubiona, nie ma już paranoi na temat życia (chociaż niektóre osądy pozostały) i nie tworzy nowych urojeń (związanych z religią), ale cały czas tkwi w przekonaniu, że jej ocena rzeczywistości była właściwa - jak ktoś tu pisał reaguje jak na "miliony much nie mogą się mylić". Nie ma krytycyzmu do przebytego epizodu, nie dowierza, że jest chora, więc zgodnie z medycznymi kryteriami nadal "niezdolna do funkcjonowania" i "ryzyko silnego nawrotu". Jako, że się na tym nie znam, stoję na stanowisku, że ufam lekarzom, nic lepszego nie przychodzi mi do głowy.
Tymczasem ja przejąłem wespół z rodziną i wynajętą sprzątaczką (sąsiadka dwa razy w tygodniu) jej obowiązki, na które od zawsze się zżymała, okazały się wcale nie takie ciężkie i trudne. W dobie "automatycznych pralek, komunikacji elektronicznej, etc." nawet samiec potrafi być dobrą, czułą matką dla swoich dzieci.Ani przez chwilę nie wpadłem w panikę ("jak ja sobie poradzę?"), mimo, że sytuacja była przerażająca, a rodzina proponowała różne "ułatwienia". Nie wyprowadziłem się z dziećmi do matki, mieszkamy razem we własnym mieszkaniu (tzn. ja i dzieci), śpią w swoich łóżkach, trochę inaczej teraz pracuję, ale póki co nadal zarabiam. Ich rytm życia jakoś specjalnie się nie zmienił. Dzień roboczy wygląda tak, że jedziemy do przedszkoli, potem praca, potem przewożę dzieci do rodziców, potem znowu jeszcze trochę praca i potem je odbieram, wieczory, tak jak poranki, spędzamy razem w domu albo gdzie indziej - razem. Plus całe weekendy od piątku po południu. Odwiedzamy mamusię, która na lekach jest dość nieobecna. Czasem wyjdę gdzieś sam, by podładować akumulatory. Panuje nieprzeciętny spokój i porządek, dzieci są zdyscyplinowane (w miarę swoich nieokrzesanych możliwości), zadowolone i zrównoważone, bo takiego właśnie obserwują na co dzień tatę. Wszystkich popapranych krewnych uczuliłem w dość ostry sposób na to by nie robić dzieciom traumy i nie bredzić do nich czy tęsknią za mamusią. Mama w szpitalu? OK, ale poza tym wszystko idzie swoim torem, życie nadal trwa, to nie problem, zwykła sprawa, która czasem się może zdarzyć. Z resztą widzą mamę co tydzień. I co mogę powiedzieć - że da się. Jest ciężko, kosztuje to sporo wysiłku, ale można tak funkcjonować i być o wiele bardziej zadowolonym, niż z "trzecim dzieckiem" na karku, które dokładnie tak, jak pisze agnieszka - wysysa z rodziny całą witalność.
Ale do rzeczy - nieobecność żony jest mi bardzo na rękę. Odkąd wylądowała w szpitalu w domu zapanował spokój i porządek, wprowadziłem dzieciom zasady, których razem przestrzegamy. Dzieci już po tygodniu przestały marudzić, bić się na każdym kroku, budzić w nocy, krzyczeć przez sen, agresywnie zachowywać i odzywać. I kilka innych problemów dzieci się rozwiązało, o których nie chcę pisać. Byłem zaskoczony, to nastąpiło tak szybko. Wystarczyło odjąć jednego zestresowanego, przerażonego, milczącego w napięciu rodzica, z którym wszyscy wchodziliśmy w "rezonans" i poczekać tydzień. A mamusia, tak, KOCHANA mamusia jest w szpitalu i się leczy, to nie tragedia, zdarza się, tak to przedstawiam i to jest dla dzieci zrozumiałe i bezpieczne. Sam też poczułem spokój, wieczory są spokojne, nie powiem, że doskonale śpię w tej sytuacji, ale czuję, że żyję, tak jest lepiej. Wiele się o sobie nowego dowiedziałem przez te wydarzenia.
Na przykład tego, że jedyne czego mi naprawdę teraz brakuje to życiowej partnerki. Dojrzałej partnerki, zrównoważonej emocjonalnie. Mówię szczerze jak jest. Chciałbym, żeby to była moja żona, ale chcieć nie oznacza móc. Czytając o waszych doświadczeniach nie mam złudzeń. To loteria.
Na koniec moje stanowisko w sprawie bycia z chorym partnerem. Ja się nie obawiam co będzie jak żona wróci, ponieważ po półrocznej traumie w domu, już po samej diagnozie i po tym jak zauważyłem jak dzieci się zmieniły, wobec małżonki i rodziny postawiłem sprawę jasno. Nie będzie w domu chorego, który się nie leczy, albo uważa, że nie jest chory, albo akurat ma zamiar przez miesiąc "prądkować". I już. Nie ma powrotu do tego stanu. Żona może wrócić, kiedy lekarze stwierdzą, że już czas, że jest zdrowa, albo raczej - wolna od objawów. Póki jest w szpitalu - ja pozostaję lojalny, jeśli ucieknie - ja będę dbać o interes swój i dzieci. Jeśli wróci jako warzywo - daję nam pół roku czasu. Jeśli nie da się tak funkcjonować, będę musiał zapewnić jej jakąś opiekę, ale sam się tym z pewnością nie zajmę, raczej zajmę się swoim życiem i dzieci. Przede wszystkim dlatego, że sam miałem popaprane dzieciństwo i wolałbym, żeby rodzic jednak uciekł ze mną i rodzeństwem od drugiego chorego rodzica, a nie trwał w chorych przekonaniach, że "rodzina musi być pełna". Po drugie, skoro wiem jak cudownie się żyje w dysfunkcyjnej rodzinie z chorym, nie zaserwuję sobie tego po raz drugi, szczególnie nie teraz, kiedy mam wybór, marzenia, aspiracje i mniej więcej znam swoje miejsce w życiu. Niemniej, na razie czekam na rozwój wydarzeń.
Prawda jest taka, że nie wiem jeszcze co zrobię, dany czas jeszcze trwa, wiem natomiast, że wolę być tym złym, albo dalekim od swiętości człowiekiem i przeżyć szczęśliwe życie ze szczęśliwymi ludźmi, niż poświęcać się "w imię ..." (tu każdy sam sobie może wstawić co uważa). Tego samego uczę dzieci, aby umiały czynić dobro, lecz nie za wszelką cenę, nie za cenę siebie. Aby zaufać sobie wybierając mniejsze zło, nawet jeśli wybór miałby być błędny. Tylko martwy nie popełnia błędów.
-
- zarejestrowany użytkownik
- Posty: 18
- Rejestracja: pn lut 06, 2012 4:30 pm
Re: Choroba a rozwód
kij w mrowisko podziwiam co napisales,chcialabym miec tak jasne mysli i tak dorze wiedziec czego chce. Generalnie doszlam do decyzji o separacji ,ale ciagle odkladam wyslanie papierow. ciagle daje sobie kolejny tydzien.
Z jednej strony nie mam juz zludzen ,a z drugiej ciagle tkli sie iskierka nadzieji.
maz zachorowal w sierpniu , rowniez na poczatku dostalismy diagnoze depresja ,nerwica, bylam wtedy w ciazy,leczono go antydepresantami.10 dni po porodzie(listopad) kolejny nawrot,maz mial urojenia ksobne, caly swiat podejrzewal o spisek,o nasmiewanie sie z niego,kazda rzecz ,cyfra ,nazwa ,kolor byly jakims znakiem,twierdzil ,ze ludzie czytaja jego mysli ,manipuluja nim,oczywiscie ja i dzieci bylismy pierwszymi winnymi,wszystko robilismy przeciwko niemu,tak bardzo sie wtedy staralam mu pomuc ,rozmawialam ,ciagalam po lekarzach i wierzylam ,ze bedzie dobrze.
Maz sie leczy ,mysle ,ze urojenia te zyciowe minely ,chodzi do pracy ,ale w domu pieklo ,nie odzywa sie do dzieci od grudnia.
Ze mna nie chce rozmawiac bo mi nie ufa ,rozmawia tylko ze swoimi rodzicami,ktorzy rowniez nie akceptuja choroby.
Zero swiadomosci choroby ,nie uwaza ,ze jest chory ,raczej twierdzi ,ze to ja potrzebuje lekarza.Generalnie on chyba nawet nie pamieta co mowi, nie wiem. nadal czuje sie zagrozony ,twierdzi ,ze na nic go nie stac ,nie daje mi pieniedzy ,bo musi sie zabezpieczyc.
Chodzimy na terapie malzenska ,ale ona tez nic nie daje.
Moje zycie nagle sie skonczylo ,nie moge w to uwierzyc. najgorsze jest to ,ze nie moge mu pomoc.
Moj maz ma diagnoze choroby urojeniowej. Prywatna pani doktor twierdzi ,ze jest strasznie oporna na leczenie farmakologiczne. tam gdzie sie obecnie leczymy czyli panstwowo (nie mieszkamy wPolsce) sa zadowoleni z postepow lwczenia ,sugerowalam zmiane lekow,ale pani doktor nie chce sie zgodzic.
Mam straszne wyrzuty sumienia jezeli chodzi o odejscie ,chcialabym byc tak zdecydowana jak ty.
Z jednej strony nie mam juz zludzen ,a z drugiej ciagle tkli sie iskierka nadzieji.
maz zachorowal w sierpniu , rowniez na poczatku dostalismy diagnoze depresja ,nerwica, bylam wtedy w ciazy,leczono go antydepresantami.10 dni po porodzie(listopad) kolejny nawrot,maz mial urojenia ksobne, caly swiat podejrzewal o spisek,o nasmiewanie sie z niego,kazda rzecz ,cyfra ,nazwa ,kolor byly jakims znakiem,twierdzil ,ze ludzie czytaja jego mysli ,manipuluja nim,oczywiscie ja i dzieci bylismy pierwszymi winnymi,wszystko robilismy przeciwko niemu,tak bardzo sie wtedy staralam mu pomuc ,rozmawialam ,ciagalam po lekarzach i wierzylam ,ze bedzie dobrze.
Maz sie leczy ,mysle ,ze urojenia te zyciowe minely ,chodzi do pracy ,ale w domu pieklo ,nie odzywa sie do dzieci od grudnia.
Ze mna nie chce rozmawiac bo mi nie ufa ,rozmawia tylko ze swoimi rodzicami,ktorzy rowniez nie akceptuja choroby.
Zero swiadomosci choroby ,nie uwaza ,ze jest chory ,raczej twierdzi ,ze to ja potrzebuje lekarza.Generalnie on chyba nawet nie pamieta co mowi, nie wiem. nadal czuje sie zagrozony ,twierdzi ,ze na nic go nie stac ,nie daje mi pieniedzy ,bo musi sie zabezpieczyc.
Chodzimy na terapie malzenska ,ale ona tez nic nie daje.
Moje zycie nagle sie skonczylo ,nie moge w to uwierzyc. najgorsze jest to ,ze nie moge mu pomoc.
Moj maz ma diagnoze choroby urojeniowej. Prywatna pani doktor twierdzi ,ze jest strasznie oporna na leczenie farmakologiczne. tam gdzie sie obecnie leczymy czyli panstwowo (nie mieszkamy wPolsce) sa zadowoleni z postepow lwczenia ,sugerowalam zmiane lekow,ale pani doktor nie chce sie zgodzic.
Mam straszne wyrzuty sumienia jezeli chodzi o odejscie ,chcialabym byc tak zdecydowana jak ty.
Re: Choroba a rozwód
@kij w....
takim chodzącym ideałem. Ideałem jesteś oczywiście Ty! Trzeba to powiedzieć... Odgrywasz się
na żonie! Teraz gdy jest bezbronna można zaatakować. Nadszedł czas łowów... Można wreszcie nielubianego partnera przeczołgać. Nie dostrzega się tu miłości. To wszystko czyta się bardzo przykro.
Ten fragment najlepiej oddaje rzeczywiste intencje. Z niego bije satysfakcja, że żona nie jestTymczasem ja przejąłem wespół z rodziną i wynajętą sprzątaczką (sąsiadka dwa razy w tygodniu) jej obowiązki, na które od zawsze się zżymała, okazały się wcale nie takie ciężkie i trudne
takim chodzącym ideałem. Ideałem jesteś oczywiście Ty! Trzeba to powiedzieć... Odgrywasz się
na żonie! Teraz gdy jest bezbronna można zaatakować. Nadszedł czas łowów... Można wreszcie nielubianego partnera przeczołgać. Nie dostrzega się tu miłości. To wszystko czyta się bardzo przykro.
-
- zarejestrowany użytkownik
- Posty: 10
- Rejestracja: pt sie 03, 2012 9:50 pm
- płeć: mężczyzna
Re: Choroba a rozwód
retoryka wojny:Arom pisze:@kij w....Ten fragment najlepiej oddaje rzeczywiste intencje. Z niego bije satysfakcja, że żona nie jestTymczasem ja przejąłem wespół z rodziną i wynajętą sprzątaczką (sąsiadka dwa razy w tygodniu) jej obowiązki, na które od zawsze się zżymała, okazały się wcale nie takie ciężkie i trudne
takim chodzącym ideałem. Ideałem jesteś oczywiście Ty! Trzeba to powiedzieć... Odgrywasz się
na żonie! Teraz gdy jest bezbronna można zaatakować. Nadszedł czas łowów... Można wreszcie nielubianego partnera przeczołgać. Nie dostrzega się tu miłości. To wszystko czyta się bardzo przykro.
"rzeczywiste intencje" "satysfakcja" z czyjegoś nieszczęścia "bezbronna" "zaatakować" "czas łowów" "przeczołgać" - skąd znam te słowa? Nie chcę wiedzieć dlaczego tak piszesz...
Nie Arom. To rozczarowanie, od wielu lat słyszałem jak ja sobie odpoczywam w pracy, a żona musi harować przy dzieciach. Wierzyłem, że to takie trudne, okazało się, że nie. To jest też glęboki zal i zawód, że przez tyle lat brałem na poważnie te wszystkie urojone podejrzenia, wyrazane podobnymi słowami jak twoje, że starałem się być krystaliczny, całkiem niepotrzebnie. I tak skończyło się źle.
-
- zarejestrowany użytkownik
- Posty: 10
- Rejestracja: pt sie 03, 2012 9:50 pm
- płeć: mężczyzna
Re: Choroba a rozwód
Twoje życie absolutnie się nie skończyło! Tak nas czasami brutalnie zaskakuje. Z tego co piszesz widzę, ze jesteś wrazliwa i odpowiedzialną osobą, nie poddawaj się, proszę.franciszka pisze:kij w mrowisko ...
Chodzimy na terapie malzenska ,ale ona tez nic nie daje.
Moje zycie nagle sie skonczylo ,nie moge w to uwierzyc. najgorsze jest to ,ze nie moge mu pomoc.
Moj maz ma diagnoze choroby urojeniowej. Prywatna pani doktor twierdzi ,ze jest strasznie oporna na leczenie farmakologiczne. tam gdzie sie obecnie leczymy czyli panstwowo (nie mieszkamy wPolsce) sa zadowoleni z postepow lwczenia ,sugerowalam zmiane lekow,ale pani doktor nie chce sie zgodzic.
Mam straszne wyrzuty sumienia jezeli chodzi o odejscie ,chcialabym byc tak zdecydowana jak ty.
Przyjąłem takie zasady, nie mam lepszego pomysłu. To w zgodzie z tym co czuję,myślę. Będę się cieszyć z poprawy, ale to loteria, a odejście też jest wyjściem, na pewno będzie bolało, ale wiem, że odkąd trzymam się zdrowych zasad, nawet wbrew opiniom, potem jest lepiej, a życie pozytywnie zaskakuje, być może nawet żona mnie pozytywnie zaskoczy.
Bardzo dobrze znam te podejrzenia, przekonanie o wpływie z zewnątrz, zemście otoczenia, robieniu na złość przez "wrogów". Miałem to przez całe małżeństwo, nic nie wiedziałem na ten temat, ulegałem temu, wbrew sobie, a dzisiaj żałuję. I zadaję sobie pytanie czy kiedyś było "przed". Bardzo dawno temu być może tak. To fakt, że jestem zawiedziony i rozczarowany, szok po uświadomieniu sobie tego wszystkiego już mi minął, rozum podpowiada co robić. Myślę, że mogłabyś poszukać wsparcia kogoś bliskiego z rodziny, szczególnie, że teściowie nie przyjmują choroby do wiadomości. Na pewno będziesz potrzebować kilku zaufanych osób, niezależnie od rozwoju wydarzeń. W moim przypadku też choroba jest oporna, rokowania - średnie. To szpital publiczny w Polsce, ma bardzo dobrą opinię, więc tego nie podważam.
Re: Choroba a rozwód
@ kij w...
Osobiście nie znoszę niedoceniania roli kobiety w domu: pielęgniarka, kucharka, lekarka, kochanka, psycholog, żona, spowiednik, matka, krawcowa, itp. Zauważ, że Tobie obecnie pomaga cały tabun ludzi. Wszyscy Tobie pomagają, bo się nad Tobą użalają. Ona zajmowała się rodziną samodzielnie. Poza tym musiała te dzieci urodzić. Czy nie powinieneś bardziej przejmować się chorą żoną. Tym czy jest szczęśliwa, czy cierpi???
Rozumiem, że możesz być tym wymęczony. ALE czy będzie fair stawiać na pierwszym miejscu
własne ego, a nie cierpiącą i chorą osobę??? A także czy jest ok snucie planów co będzie już PO NIEJ.
Pytanie i wątpliwość: czy chcesz o żonę walczyć...???!!!
W tym rzecz: rozczarowanie i tłumiona niechęć, pretensje. Trudno się nawet dziwić...!To rozczarowanie, od wielu lat słyszałem jak ja sobie odpoczywam w pracy
Osobiście nie znoszę niedoceniania roli kobiety w domu: pielęgniarka, kucharka, lekarka, kochanka, psycholog, żona, spowiednik, matka, krawcowa, itp. Zauważ, że Tobie obecnie pomaga cały tabun ludzi. Wszyscy Tobie pomagają, bo się nad Tobą użalają. Ona zajmowała się rodziną samodzielnie. Poza tym musiała te dzieci urodzić. Czy nie powinieneś bardziej przejmować się chorą żoną. Tym czy jest szczęśliwa, czy cierpi???
Rozumiem, że możesz być tym wymęczony. ALE czy będzie fair stawiać na pierwszym miejscu
własne ego, a nie cierpiącą i chorą osobę??? A także czy jest ok snucie planów co będzie już PO NIEJ.
Pytanie i wątpliwość: czy chcesz o żonę walczyć...???!!!
-
- zarejestrowany użytkownik
- Posty: 10
- Rejestracja: pt sie 03, 2012 9:50 pm
- płeć: mężczyzna
Re: Choroba a rozwód
Spokojnie, projekcja twoich emocji na moje i każde inne, nie twoje doświadczenia nie ma sensu, kiedyś się pewnie boleśnie przekonasz, czego nie życzę. W skrócie: gdy ktoś mówi A to nie znaczy że myśli przy tym B i C. Wyjasniam:Arom pisze:@ kij w...
W tym rzecz: rozczarowanie i tłumiona niechęć, pretensje. Trudno się nawet dziwić...!To rozczarowanie, od wielu lat słyszałem jak ja sobie odpoczywam w pracy
Osobiście nie znoszę niedoceniania roli kobiety w domu: pielęgniarka, kucharka, lekarka, kochanka, psycholog, żona, spowiednik, matka, krawcowa, itp. Zauważ, że Tobie obecnie pomaga cały tabun ludzi. Wszyscy Tobie pomagają, bo się nad Tobą użalają. Ona zajmowała się rodziną samodzielnie. Poza tym musiała te dzieci urodzić. Czy nie powinieneś bardziej przejmować się chorą żoną. Tym czy jest szczęśliwa, czy cierpi???
Rozumiem, że możesz być tym wymęczony. ALE czy będzie fair stawiać na pierwszym miejscu
własne ego, a nie cierpiącą i chorą osobę??? A także czy jest ok snucie planów co będzie już PO NIEJ.
Pytanie i wątpliwość: czy chcesz o żonę walczyć...???!!!
1. Nie mi pomagają rodzice tylko jej, razem ze mną. Płacę sprzątaczce. To były częściowo jej obowiązki. Z resztą, gdybyśmy poprosili mogło być tak już wcześniej. W moich sprawach nikt mi nie pomaga i nie dzieli ze mna ryzyka, a mam na to sporo mniej czasu teraz.
2. Też nie lubię, gdy generalnie kogoś się nie docenia.
3. Nie mam absolutnie żadnego wpływu na jej chorobę. Staram się nie rozpaczać nad rzeczami, na które nie mam wpływu. I nie tracić na nie sił, szczególnie gdy są potrzebne gdzie indziej.
4. Nie ode mnie zależy jej szczęście, jest od kilku lat cały czas nieszczęśliwa.
5. Z kim lub z czym mam walczyć?
Re: Choroba a rozwód
W Twoich wypowiedziach nie wyczuwam empatii.
-
- zarejestrowany użytkownik
- Posty: 10
- Rejestracja: pt sie 03, 2012 9:50 pm
- płeć: mężczyzna
Re: Choroba a rozwód
W moich wypowiedziach nie ma empatii.
Re: Choroba a rozwód
Tylko marzenie o zdrowej, idealnej, nowej żoniekij w mrowisku pisze:W moich wypowiedziach nie ma empatii.
Powodzenia.