Zjem garść antydepresantów i mogę normalnie gadać.

Psychotropy odstawiłem, strasznie wysysały życie i zmuszały spać po 16 godzin. Nie mam innej rodziny poza tą z którą mieszkam.

Mama wciąż myli moje imię, i mówi w formie bezosobowej, w mojej obecności. Nie jest to przyjemne, czuje się jak człowiek nie godny mieć imienia.. Broni mnie przed ojcem, bo gdy się mu sprzeciwić (a jest strasznie wredny, złośliwy i impulsywny) to dzwoni na policję i już raz tak trafiłem po przejażdżce ambulansem na typowy rynsztok w psychiatryku. Mam ochotę stąd uciec. Nie mam kumpli, czy przyjaciół. Dopóki ćpałem, było chociaż z kim pogadać i się pośmiać, ale nikt sam do mnie nie zadzwoni, więc straciłem kontakt ze wszystkimi. Mocno polubiłem być sam, bo ludzie zwykle byli ze mną szczerzy jak księdzem, i z czasem zburzyli mi system wartości szczególikami na czyjś temat.. Problem z zaufaniem, wziął się prawdopodobnie, przez częste Deja Vi, telepatię po narkotykach, i sztuczną inteligencję

wykształconą w stosunku do dilera i policji.. Schizofrenia, to tylko wynik składowych.. Każdy gada ze sobą, mózgiem, czy sumieniem - to jest właśnie myślenie. Różnicą jest ten śmiertelny strach przed tym co pomyślę

. Nie mówię o samobójstwie, bo byłem bankrutem z długami, sprawą sądową o umieszczenie w szpitalu, a być może o ubezwłasnowolnienie, też nieraz miewałem takie myśli, i leżąc próbowałem to logicznie poukładać i zaplanować, to wcale nie jest myślenie które boli, napewno wywołuje to cierpienie, nawet strach, ale mam chodzi mi o coś innego.. O domino jakie rozpętać jedna głupia myśl, tak silne, że można wyskoczyć z okna, lub zemdleć..
