Łamigłówka Stanisława Lema
Moderator: moderatorzy
Re: Łamigłówka Stanisława Lema
Wirtualnie możemy żyć wiecznie.
To dlaczego nie fizycznie?
To dlaczego nie fizycznie?
Re: Łamigłówka Stanisława Lema
Bo zanim powstaną odpowiednie systemy atomów czy organizmy podtrzymujące świadomość przez czas nieokreślony, to już nasze pokolenia dawno przeminą i rozpuszczą się w entropii Wszechświata. Ktokolwiek wtedy skorzysta, to na pewno nie my. Ale zostawimy im zagadkę naszych niepowtarzalnych jaźni do wskrzeszania czy modelowania w przyszłości.

Re: Łamigłówka Stanisława Lema
Ale nie będzie to takie proste. Podobnym u różnych ludzi obiektywnym strukturom czy procesom mózgowym mogą odpowiadać zupełnie różne subiektywne znaczenia. "Zespoły kojarzeń kształtują się inaczej u każdego człowieka i podobnym krzywym prądowym nie odpowiadają podobne pojęcia". Żeby wniknąć w czyjąś duszę czy świadomość, trzeba głębiej poznać tajemnicę tego, co nas tworzy do istnienia z materii, tak że to my osobiście jesteśmy. Odkryć istotę wszechświata i relacji jego materii do nas i na odwrót.
"Wieczorem zeszliśmy się w sali operacyjnej i chłopiec, wciąż jednakowo obojętny, został ułożony na metalowym stole. Wtem wydarzyło się coś nieprzewidzianego: oto gdy Schrey począł ściągać w dół szerokie płaty elektrod, które miały opasać głowę chłopca, ten zasłonił się nagle rękami. Ów porywczy, trwożliwy gest tak nas poraził, żeśmy się zmieszali, przywykliśmy już bowiem do jego całkowitej bierności. Anna pochyliła się nad nim i zaczęła cicho, łagodnie mówić, odginając delikatnie jego palce, jakby w dziecinnej zabawie czy
pieszczocie. Wtedy, wciąż jeszcze z twarzą skurczoną jak pięść, przestał stawiać opór. Metalowe uchwyty objęły jego skronie, zachodząc na policzki niżej oczu, kremowa płachta osłoniła tors i tylko część obnażonej piersi poruszała się równomiernie w świetle, które poczęło słabnąć, w miarę jak je Schrey wygaszał. Nareszcie zapanował głęboki półmrok. Z połyskliwego kołpaka, który okrywał teraz szczelnie czaszkę chorego, sterczały jak kolce jeża odbiorniki prądów. Tworzyły rażeni rodzaj ekranu, który przejmował słaby puls elektrycznych wyładowań mózgowych i, wzmocniony tysiąckrotnie, przekazywał wiernie aparaturze
umieszczonej ponad wezgłowiem stołu. Wznosiła się tam szklista bryła, kształtem przypominająca globus. Jak wiadomo, średniowieczne przypuszczenie, że kiedyś można będzie z zapisu prądów mózgowych odczytać myśli ludzkie, nie sprawdziło się, ponieważ zespoły kojarzeń kształtują się inaczej u każdego człowieka i podobnym krzywym prądowym nie odpowiadają podobne pojęcia. Lekarz nie może zatem z pomocą elektroencefaloskopu dowiedzieć się, co chory myśli, może jednak stwierdzić, jak kształtuje się dynamika procesów psychicznych, i dzięki temu rozpoznać chorobę lub uszkodzenie mózgu.
Przez dłuższą chwilę Schrey trwał w bezruchu, wsłuchując się w brzęczenie prądów wzmacniających, jakby pragnął wyłowić z tych zmieszanych pobrzęków jakąś melodię; nareszcie włączył aparat.
W przejrzystej głębi globusa zajaśniało. Mknęły w niej uwięzione w szkle tysięczne iskry tak szybko, że widać było tylko drgające spirale i kręgi, fantastyczną koronkę świetlną, rozwieszoną w przestrzeni, pozębioną w cieniutkie, ostre zygzaki; gdzieniegdzie zagęstwłone włókna blasku stapiały poszczególne wyładowania w mżące, perliste pasma; cała kula wypełniała się powoli głębokim, liliowym pałaniem i przypominała małe niebo przeszywane torami gwiazd spadających. Milionowe rozdrzewienia świetlistych torów splatały się i
rozplatały nieprzerwanie, tworząc rysunek nieporównanej regularności i piękna.
— Proszę do niego mówić — szepnął Schrey do Anny. Widziałem go w padającym z
wnętrza kuli pałaniu; cienki, ostry nos był wyosobniony z twarzy zalanej czarnymi cieniami.
— Co mam mówić? — spytała Anna, jakby zmieszana.
— Cokolwiek — burknął Schrey i jeszcze bardziej pochylił się nad rozjarzoną kulą.
Anna zbliżyła głowę do kołpaka. Dostrzegłem tylko jej ciemny profil na jaśniejszym tle.
— Chłopcze, słyszysz mnie, prawda?
W wirowaniu świateł nic się nie zmieniło.
— Powiedz, kim jesteś? Jak się nazywasz?
Głos jej dźwięczał słabo na tle monotonnego poszumu prądów. Pytanie to, stawiane dziesiątki razy, zawsze pozostawało bez odpowiedzi; i teraz leżący milczał, a świetliste iskry dalej mknęły po swych zamkniętych torach, nie—znużenie wykonując naprzemienne wahnięcia w górę i w dół. Anna zadała chłopcu jeszcze kilkanaście pytań, wspomniała Ganimeda, stację kosmodromiczną, wymieniała powszechnie znane nazwy ziemskie, lecz wszystko to nie wywoływało najmniejszej zmiany w wirowaniu świateł.
Choć do tej pory niewiele razy asystowałem przy tak dokładnym badaniu, przypomniałem sobie szczegóły znane jeszcze ze studiów: te iskry, jak gdyby uwięzione na orbitach nieustannego krążenia, były odzwierciedleniem samych tylko czynności odżywczych, wegetacyjnych mózgu. Ich rytmiki i symetrii nie zakłócały nieregularne, wijące się wyładowania, sprawiające na laiku wrażenie chaosu, choć to one są właśnie obrazem myśli.
Jako student niełatwo pogodziłem się z tym, że odbiciem krystalicznego ładu rozumowania są miotające się w pozornym bezładzie błyskawice.
Ponad czarnym w mroku ramieniem Schreya patrzyłem w głąb kuli. W niektórych miejscach rozjarzona była nierównomiernie, jakby świetlny nurt rozszczepiał się. tam na niewidzialnych rafach i opływał je złotawym rozbryzgiem, tworzącym nikłe kontury fal i wirów.
Nareszcie Anna, zniechęcona, zamilkła. Zaczynałem już odczuwać znużenie i niewygodę
pozycji (stałem silnie nachylony), Schrey mruczał coś do siebie niewyraźnie, w końcu
chrząknął i powiedział:
— Będzie dosyć.
Anna widać nie usłyszała go. Po sekundzie milczenia, wypełnionego szumem
wzmacniaczy, odezwała się:
— Czy kochasz kogoś?
Upłynęła drobna część sekundy; wtem wirujące światła zadrżały. Z ciemności podniósł się złoty rozprysk, zabłysnął, roztrącił zamknięte orbity i strzelił w górę; zdawało się, że przebije ściany szklanego więzienia. Potem światło spłynęło w dół, wygasło, powierzchnia blasku zamknęła się i znowu było tylko widmowe fosforyzowanie pędzących iskier.
Schrey nagłym ruchem wyprostował się, wyłączył aparat i zaświecił lampy sufitowe.
Oślepiony, zacisnąłem powieki.
— No tak — rzekł chirurg, swoim zwyczajem niewyraźnie — afazja motoryczna… taka?
Z dziesięć pól ciężko uszkodzonych… i głębiej, tractus corticothalamicus… ale thalamus cały, tak to wygląda… i spoidło… Nagle, jakby po raz pierwszy spostrzegł Annę, podszedł doniej i kładąc jej ręce na ramionach powiedział:
— Doskonale, dziewczyno! Jak na to wpadłaś?
Anna uśmiechała się bezradnie.
— Nie wiem. Nawet myślałam, że to głupio, bo przecież drogi nerwowe…
— Nie głupio! Nie głupio! — przerwał jej Schrey i potrząsnął jej drobnymi barkami. —
Porwane drogi, nieprawda? Ale są mnemony mniej i bardziej trwałe, są wspomnienia, które można zniszczyć tylko razem z całym człowiekiem! Bardzo dobrze zrobiłaś! Nie wiem, ale…
Nie kończąc podszedł do łóżka i wyswobodził leżącego. Chłopiec otworzył szeroko oczy o ogromnych źrenicach — tak ogromnych, że wyglądały jak dwa czarne słońca w zaćmieniu, otoczone wąskim rąbkiem błękitnosiwej aureoli. Oczy te patrzyły przez nas obojętne, niewzruszone.
— Abulia… pola czołowe… — mruczał Schrey. — Paskudna sprawa… ale to nic…
będziemy jeszcze operować…"
"Obłok Magellana" Stanisław Lem
Re: Łamigłówka Stanisława Lema
Cezary. Poczytaj praczeta. On pisze o budowie planet.cezary123 pisze: ↑czw maja 28, 2020 10:33 pmBo zanim powstaną odpowiednie systemy atomów czy organizmy podtrzymujące świadomość przez czas nieokreślony, to już nasze pokolenia dawno przeminą i rozpuszczą się w entropii Wszechświata. Ktokolwiek wtedy skorzysta, to na pewno nie my. Ale zostawimy im zagadkę naszych niepowtarzalnych jaźni do wskrzeszania czy modelowania w przyszłości.![]()
Re: Łamigłówka Stanisława Lema
No to teraz poczytamy książkę: "Zagłada i gwiazdy. Przyszłość w prozie Stanisława Lema" Agnieszka Gajewska
Wrażliwa autorka podobno nie wytrzymała emocjonalnie całego kontekstu twórczości Stanisława Lema, prawdopodobnie oddźwięku przeżyć okrucieństwa wojny i Holocaustu.
Nieopłacalne roboty wyrzucone na złom i tam dogorywające, mściwe bladawce zagrażające dzielnym robotom, totalitarne państwo Kalkulatora i rozrąbane cielę zamiast... itp.
Pewnie są jeszcze głębsze i straszniejsze aluzje i oddźwięki tamtego świata w jego twórczości.
Może trochę Biblii dla odprężenia? Tam nie takie rzeczy wyprawiano. Ale to tylko pewnie mity i legendy, żeby oswoić jeszcze gorsze realne zdarzenia, które miały miejsce podczas wojen i świąt ssaków homo sapiens rozmnażających się i zaludniających powierzchnię planety przez pokolenia ku chwale Stwórcy.
Re: Łamigłówka Stanisława Lema
O duchach w "Terminusie" to nieprawda. Nie było żadnych duchów, ani też Lem nie bawił się spirytyzmem. Autorka nie zrozumiała o co chodziło. Prawdopodobnie było to docieranie do granic poznania jak najbardziej racjonalnego, na temat konstrukcji świadomości. Po prostu pewne dostatecznie złożone systemy wzbudzają świadomość w sposób naturalny i nieważne czy są z białka czy z metali czy z krzemu czy innych substancji.
"Summa technologiae" i "Dialogi" poczytać.
Akurat w "Terminusie" mogło chodzić tylko o zwykłą pamięć, procesy pamięci, które odtwarzają zapisane, zakodowane zdarzenia zewnętrzne, których świadkiem było urządzenie. Pamięć ta nie jest statyczna, może się przekształcać, bo ma do dyspozycji mały układ elektronowy, w roli procesora. Dlatego tam tak jakby trwa ciąg dalszy jako model, kopia tamtych istot. I dlatego Pirx wyłączył Terminusa, żeby symulacja przestała wprowadzać wszystkich w błąd, a nie dlatego, żeby pokutujące dusze się nie męczyły, odgrywając ciągle przykry moment swojego konania. Do tego, żeby naprawdę ktoś tam zaistniał wewnątrz sztucznego umysłu, to jeszcze pewnie nie taki poziom obliczeniowy.
Większą tajemnicą niż mętne i niepoznawalne nadprzyrodzone zjawy jest jednak to, kiedy naprawdę zaiskrzy świadomość w dostatecznie skomplikowanym naturalnym układzie. Czy niechcący nie tworzymy świadomych istot, może nawet ściągając w nie dawne jaźnie, zmuszając do nie zamawianego zmartwychwstania, realne osoby, które już widziały świat. (Tak jak wsad komputerowy Szekspira i innych w Wizji Lokalnej).
A kiedy to tylko automatyczne nieświadome procesy, modele istnienia. Przecież u nas świadomość też jest tylko procesami układu i reakcjami cząsteczek chemicznych.
"Summa technologiae" i "Dialogi" poczytać.
Akurat w "Terminusie" mogło chodzić tylko o zwykłą pamięć, procesy pamięci, które odtwarzają zapisane, zakodowane zdarzenia zewnętrzne, których świadkiem było urządzenie. Pamięć ta nie jest statyczna, może się przekształcać, bo ma do dyspozycji mały układ elektronowy, w roli procesora. Dlatego tam tak jakby trwa ciąg dalszy jako model, kopia tamtych istot. I dlatego Pirx wyłączył Terminusa, żeby symulacja przestała wprowadzać wszystkich w błąd, a nie dlatego, żeby pokutujące dusze się nie męczyły, odgrywając ciągle przykry moment swojego konania. Do tego, żeby naprawdę ktoś tam zaistniał wewnątrz sztucznego umysłu, to jeszcze pewnie nie taki poziom obliczeniowy.
Większą tajemnicą niż mętne i niepoznawalne nadprzyrodzone zjawy jest jednak to, kiedy naprawdę zaiskrzy świadomość w dostatecznie skomplikowanym naturalnym układzie. Czy niechcący nie tworzymy świadomych istot, może nawet ściągając w nie dawne jaźnie, zmuszając do nie zamawianego zmartwychwstania, realne osoby, które już widziały świat. (Tak jak wsad komputerowy Szekspira i innych w Wizji Lokalnej).
A kiedy to tylko automatyczne nieświadome procesy, modele istnienia. Przecież u nas świadomość też jest tylko procesami układu i reakcjami cząsteczek chemicznych.
Re: Łamigłówka Stanisława Lema
Podobno Bozia jest takim nieskończenie pojemnym układem zapamiętującym wszystkie zdarzenia, których była świadkiem przez cały czas od początku świata. I kręci się w niej to, gotuje, wrze, te wszystkie bóle, rozkosze, piękno, agonie miliardów istot, ale na niby. Bo jeszcze nie odtworzyła z pamięci żadnego zmarłego, ani nie przywołała z powrotem dawnych dobrych czasów, ani cudownych chwil które nieodwracalnie przeminęły. Ale może to tylko chwilowy problem techniczny. 

Re: Łamigłówka Stanisława Lema
Jeżeli to kogoś nie przekonuje, to równie dobrze można porównać to, co się działo w Terminusie, do snu.cezary123 pisze: ↑ndz cze 07, 2020 11:30 am Dlatego tam tak jakby trwa ciąg dalszy jako model, kopia tamtych istot. I dlatego Pirx wyłączył Terminusa, żeby symulacja przestała wprowadzać wszystkich w błąd, a nie dlatego, żeby pokutujące dusze się nie męczyły, odgrywając ciągle przykry moment swojego konania. Do tego, żeby naprawdę ktoś tam zaistniał wewnątrz sztucznego umysłu, to jeszcze pewnie nie taki poziom obliczeniowy.
We śnie też spotykamy różne osoby, zdarzenia, których byliśmy świadkiem i kręcą się one samodzielnie, tak jakby naprawdę istniały. Pamięć zdarzeń ma do dyspozycji czyjś aktywny umysł.
Czasem też śnimy zmarłych a oni uzyskują w nas pewną autonomię i zachowują się tak jakby był ich istnienia ciąg dalszy. Można z nimi porozmawiać, czasem powiedzą coś co nas zaskakuje, czego sami byśmy nie wymyślili ani im nie przypisali.
Niestety nasz jednostkowy umysł jest za mały, żeby zapewnić innym rzeczywiste ożycie, trwanie, rozwój.
Nikt z bliskich naprawdę nie odczuwa tego swojego istnienia w czyimś umyśle i nic z tego naprawdę nie ma. Ale modele w jakiejś skali działają sobie niezależnie według możliwości rzeczywistości i jej przekształceń.
Tajemnicą większą niż ezoteryczne bzdurki jest to, kiedy występuje próg urzeczywistnienia czyjejś świadomości i istnienia.
Re: Łamigłówka Stanisława Lema
W skrócie - podejść do rzeczywistości od strony cybernetyki a nie ezoteryki.
Nawet w "Śledztwie", jedynej książce Lema, za którą nie przepadam, bo trąci trochę "niewytłumaczalnym", podłoga sama uginała się pod niewyjaśnionymi krokami, bo się pewnie deski rozsychały nierównomiernie, a moment umierania z powodu stojącego za zasłoną kogoś był tylko snem. Zwłoki zaś wstawały i chodziły, poruszane bezosobowym statystycznym prawem natury a nie wzbudzane nadprzyrodzonym cudem.
"Gregory zwrócił się natychmiast do pana Fenshaw z jakimś nieprawdopodobnie
idiotycznym pytaniem, bodaj o wytwórcę manekinów, chwalił jego zręczność w poruszaniu nimi, a jednocześnie przesuwał się trochę tyłem, trochę bokiem w stronę portiery, aż dotknął jej ramieniem. Obszerny fałd poddał się pod naciskiem — do oporu. Gregory wiedział już, że stoi tam człowiek. Odetchnął głęboko i przez sekundę
stał z napiętymi mięśniami, potem zaczął chodzić po pokoju, perorując z przejęciem.
Spowiadał się panu Fenshaw z jakąś niesmaczną szczerością ze swoich nocnych strachów, a niepewny, czy uśpi to dostatecznie podejrzliwość tamtego, zaczął bez wahania
mówić o śledztwie. Przystawał raz przed manekinami, a raz przed zasłoną, mówiąc to
do nich, to wprost do niej, jakby już nie zauważał pana Fenshaw. Ta gra dawała mu poczucie rosnącej przewagi; świadomie napinał ryzyko sytuacji, zaprawiając swoje słowa
dwuznacznościami, kiedy je ciskał w nieruchomo uwypuklony, żółty materiał rii, z triumfującym i ściśniętym zarazem sercem. Śmiejąc się w głos, omiatał pokój błyskawicznymi spojrzeniami, jakby po kabotyńsku grał detektywa, a nie był nim naprawdę. W głowie tłukł mu się wciąż krzyk: „Wyjdź! Widzę cię!” Mówił coraz szybciej i bezładniej, wyrzucając w pośpiechu nie uformowane zdania. Kiedy stanął tyłem do ukrytego, tak że wyczuł ciepło jego nieruchomego ciała,
w oczach zrywającego się z podłogi starego pana Fenshaw dostrzegł pełne litości przerażenie. Coś chwyciło go, nie mógł
się wyrwać, zatrzepotał rękami, tracąc dech, mrożące, zimne ostrze wchodziło w jego
pierś, a wszystko dokoła zastygało w znieruchomiałą fotografię. Padał łagodnie, myśląc
z nadzwyczajną zachłannością: „Ach, więc to polega na tym, że wszystko staje, ale gdzie
jest ból?” — i ostatkiem przytomności czekał na mający nadejść wysiłek agonii, starając się jak najszerzej otworzyć oczy. W rozwartej szeroko żółtej zasłonie, którą widział
z dołu, stał siwy człowiek. Pochylał się nad Gregorym z nadzwyczajną uwagą. „Nie widzę już” — pomyślał porucznik z rozpaczą, chociaż jeszcze widział — „nie dowiem się,
który z nich dwóch”. Otoczenie przybrało kształt olbrzymiego huczącego dzwonu, wtedy zrozumiał bez słów, że zabił go człowiek, którego chciał pokonać, że to tamten został
zwycięzcą. I to był koniec snu — w ciemnym pokoju, z wystygłym, gorzkawym zapachem dymu tytoniowego w powietrzu, dzwonił telefon, cichł i znowu dzwonił. W miarę
budzenia się, ciężkiego jak sam koszmar, Gregory zdawał sobie coraz wyraźniej sprawę
z tego, że już od dawna powtarza się monotonny sygnał.
— Gregory — wykrztusił do słuchawki, opierając się z całej siły na wyprostowanej
race; pokój chodził wokół niego(...)
— Pan zakłada alternatywę: Sciss — albo „czynnik”. I utrąca pan od razu jej drugi człon: „czynnik”, tak że pozostaje jedynie wulgarne oszustwo, makabryczna zabawa
w trupiarniach. A jeżeli żaden z tych członów nie jest prawdziwy? Jeżeli to ani Sciss, ani
„czynnik”? Albo jeżeli to zrobił ktoś, kto tylko wynalazł, zsyntetyzował, stworzył „czynnik”, po czym pozaszczepiał go zwłokom dla eksperymentu?
— Pan w to wierzy!? — zawołał Gregory, podbiegając do biurka. Stał i pospiesznie oddychając patrzał na spokojnego, prawie zadowolonego Inspektora. — Jeżeli pan
w to wierzy, to... to... Nonsens! Nikt niczego nie wynalazł! Boby to było odkrycie godne
Nobla, bo ja wiem! Cały świat by o tym wiedział. To raz. A po wtóre, Sciss...
Gregory urwał. Nastała zupełna, doskonała cisza, w której przeraźliwie wyraź-
nie dały się słyszeć powolne, następujące po sobie, miarowe skrzypnięcia, dochodzą-
ce nie zza ściany, lecz z wnętrza pokoju, w którym obaj przebywali. Zjawisko to słyszał Gregory już parokrotnie, w sporych, wielotygodniowych odstępach czasu, jednakże dotąd zdarzało się tylko, gdy leżał po ciemku w łóżku. Za pierwszym razem ta seria
skrzypnięć, zbliżających się do jego legowiska, wyrwała go nawet z drzemki; ocknął się
z zupełną pewnością, że ktoś jest w pokoju i idzie ku niemu boso. Zapalił natychmiast
światło, ale nikogo nie było. Drugi raz zdarzyło się to bardzo późno, prawie nad ranem,
kiedy, wymęczony bezsennością, w jaką wprawiły go harce pana Fenshaw, leżał w odrętwieniu, które nie było ani snem, ani jawą. I wówczas zapalił światło, bez rezultatu, jak
za pierwszym razem. Za trzecim nie zwrócił już na skrzypienie większej uwagi, bo powiedział sobie, że w starym domu posadzki rozsychają się nierównomiernie, a słychać
to tylko wtedy, gdy panuje zupełna cisza, w nocy. Teraz jednak pokój był dobrze oświetlony stojącą na biurku lampą; meble, niechybnie tak „samo stare jak posadzka, milczały. Za to parkiet trzasnął lekko a wyraźnie w pobliżu pieca. Potem znowu, ale bliżej, gdzieś na środku pokoju — nastąpiły dwa skrzypnięcia nieco szybsze, jedno przed
Gregoryrn, a drugie za nim. I znów zapanował zupełny spokój. Po chwili, w czasie której Gregory trwał nieruchomy z uniesionymi ramionami, z pokoju pana Fenshaw, ale
tak słabo, jakby z odległości znacznie większej, dobiegł chichot... czy płacz? — słabiutki, starczy, przytłumiony, może kołdrą, który zakończył się bezsilnym pokaszliwaniem.
I znów było cicho.
— Po wtóre, Sciss częściowo sobie przeczył...
(...)
Dziękuję panu. Już jest po północy. Zasiedziałem się. Do widzenia! Aha, jeszcze jedno, tak w wolnej chwili, niejako dla ćwiczenia może by pan zechciał wyśledzić i zakomunikować mi, kto to tak skrzypiał tu, w gabinecie, kiedyśmy rozmawiali? No, bo to nie był przecież cud, prawda? O, proszę, proszę się tak nie dziwić, pan to przecież dobrze zauważył! Może aż za dobrze?
Wychodzi się schodami prosto w dół i przez tą bawialnię z lustrami, nie mylę się? Nie, proszę mnie nie odprowadzać. Drzwi domu są zamknięte, ale zauważyłem klucz w zamku. Może pan je później zamknąć, złodzieje nie grasują w tej okolicy. Dobrej nocy, a nade wszystko spokoju i rozwagi, panie poruczniku".
"Śledztwo" Stanisław Lem
Trochę rozwagi i spokoju, a wszystkie sprawy nadprzyrodzone da się oswoić w takim ujęciu.
Nawet w "Śledztwie", jedynej książce Lema, za którą nie przepadam, bo trąci trochę "niewytłumaczalnym", podłoga sama uginała się pod niewyjaśnionymi krokami, bo się pewnie deski rozsychały nierównomiernie, a moment umierania z powodu stojącego za zasłoną kogoś był tylko snem. Zwłoki zaś wstawały i chodziły, poruszane bezosobowym statystycznym prawem natury a nie wzbudzane nadprzyrodzonym cudem.
"Gregory zwrócił się natychmiast do pana Fenshaw z jakimś nieprawdopodobnie
idiotycznym pytaniem, bodaj o wytwórcę manekinów, chwalił jego zręczność w poruszaniu nimi, a jednocześnie przesuwał się trochę tyłem, trochę bokiem w stronę portiery, aż dotknął jej ramieniem. Obszerny fałd poddał się pod naciskiem — do oporu. Gregory wiedział już, że stoi tam człowiek. Odetchnął głęboko i przez sekundę
stał z napiętymi mięśniami, potem zaczął chodzić po pokoju, perorując z przejęciem.
Spowiadał się panu Fenshaw z jakąś niesmaczną szczerością ze swoich nocnych strachów, a niepewny, czy uśpi to dostatecznie podejrzliwość tamtego, zaczął bez wahania
mówić o śledztwie. Przystawał raz przed manekinami, a raz przed zasłoną, mówiąc to
do nich, to wprost do niej, jakby już nie zauważał pana Fenshaw. Ta gra dawała mu poczucie rosnącej przewagi; świadomie napinał ryzyko sytuacji, zaprawiając swoje słowa
dwuznacznościami, kiedy je ciskał w nieruchomo uwypuklony, żółty materiał rii, z triumfującym i ściśniętym zarazem sercem. Śmiejąc się w głos, omiatał pokój błyskawicznymi spojrzeniami, jakby po kabotyńsku grał detektywa, a nie był nim naprawdę. W głowie tłukł mu się wciąż krzyk: „Wyjdź! Widzę cię!” Mówił coraz szybciej i bezładniej, wyrzucając w pośpiechu nie uformowane zdania. Kiedy stanął tyłem do ukrytego, tak że wyczuł ciepło jego nieruchomego ciała,
w oczach zrywającego się z podłogi starego pana Fenshaw dostrzegł pełne litości przerażenie. Coś chwyciło go, nie mógł
się wyrwać, zatrzepotał rękami, tracąc dech, mrożące, zimne ostrze wchodziło w jego
pierś, a wszystko dokoła zastygało w znieruchomiałą fotografię. Padał łagodnie, myśląc
z nadzwyczajną zachłannością: „Ach, więc to polega na tym, że wszystko staje, ale gdzie
jest ból?” — i ostatkiem przytomności czekał na mający nadejść wysiłek agonii, starając się jak najszerzej otworzyć oczy. W rozwartej szeroko żółtej zasłonie, którą widział
z dołu, stał siwy człowiek. Pochylał się nad Gregorym z nadzwyczajną uwagą. „Nie widzę już” — pomyślał porucznik z rozpaczą, chociaż jeszcze widział — „nie dowiem się,
który z nich dwóch”. Otoczenie przybrało kształt olbrzymiego huczącego dzwonu, wtedy zrozumiał bez słów, że zabił go człowiek, którego chciał pokonać, że to tamten został
zwycięzcą. I to był koniec snu — w ciemnym pokoju, z wystygłym, gorzkawym zapachem dymu tytoniowego w powietrzu, dzwonił telefon, cichł i znowu dzwonił. W miarę
budzenia się, ciężkiego jak sam koszmar, Gregory zdawał sobie coraz wyraźniej sprawę
z tego, że już od dawna powtarza się monotonny sygnał.
— Gregory — wykrztusił do słuchawki, opierając się z całej siły na wyprostowanej
race; pokój chodził wokół niego(...)
— Pan zakłada alternatywę: Sciss — albo „czynnik”. I utrąca pan od razu jej drugi człon: „czynnik”, tak że pozostaje jedynie wulgarne oszustwo, makabryczna zabawa
w trupiarniach. A jeżeli żaden z tych członów nie jest prawdziwy? Jeżeli to ani Sciss, ani
„czynnik”? Albo jeżeli to zrobił ktoś, kto tylko wynalazł, zsyntetyzował, stworzył „czynnik”, po czym pozaszczepiał go zwłokom dla eksperymentu?
— Pan w to wierzy!? — zawołał Gregory, podbiegając do biurka. Stał i pospiesznie oddychając patrzał na spokojnego, prawie zadowolonego Inspektora. — Jeżeli pan
w to wierzy, to... to... Nonsens! Nikt niczego nie wynalazł! Boby to było odkrycie godne
Nobla, bo ja wiem! Cały świat by o tym wiedział. To raz. A po wtóre, Sciss...
Gregory urwał. Nastała zupełna, doskonała cisza, w której przeraźliwie wyraź-
nie dały się słyszeć powolne, następujące po sobie, miarowe skrzypnięcia, dochodzą-
ce nie zza ściany, lecz z wnętrza pokoju, w którym obaj przebywali. Zjawisko to słyszał Gregory już parokrotnie, w sporych, wielotygodniowych odstępach czasu, jednakże dotąd zdarzało się tylko, gdy leżał po ciemku w łóżku. Za pierwszym razem ta seria
skrzypnięć, zbliżających się do jego legowiska, wyrwała go nawet z drzemki; ocknął się
z zupełną pewnością, że ktoś jest w pokoju i idzie ku niemu boso. Zapalił natychmiast
światło, ale nikogo nie było. Drugi raz zdarzyło się to bardzo późno, prawie nad ranem,
kiedy, wymęczony bezsennością, w jaką wprawiły go harce pana Fenshaw, leżał w odrętwieniu, które nie było ani snem, ani jawą. I wówczas zapalił światło, bez rezultatu, jak
za pierwszym razem. Za trzecim nie zwrócił już na skrzypienie większej uwagi, bo powiedział sobie, że w starym domu posadzki rozsychają się nierównomiernie, a słychać
to tylko wtedy, gdy panuje zupełna cisza, w nocy. Teraz jednak pokój był dobrze oświetlony stojącą na biurku lampą; meble, niechybnie tak „samo stare jak posadzka, milczały. Za to parkiet trzasnął lekko a wyraźnie w pobliżu pieca. Potem znowu, ale bliżej, gdzieś na środku pokoju — nastąpiły dwa skrzypnięcia nieco szybsze, jedno przed
Gregoryrn, a drugie za nim. I znów zapanował zupełny spokój. Po chwili, w czasie której Gregory trwał nieruchomy z uniesionymi ramionami, z pokoju pana Fenshaw, ale
tak słabo, jakby z odległości znacznie większej, dobiegł chichot... czy płacz? — słabiutki, starczy, przytłumiony, może kołdrą, który zakończył się bezsilnym pokaszliwaniem.
I znów było cicho.
— Po wtóre, Sciss częściowo sobie przeczył...
(...)
Dziękuję panu. Już jest po północy. Zasiedziałem się. Do widzenia! Aha, jeszcze jedno, tak w wolnej chwili, niejako dla ćwiczenia może by pan zechciał wyśledzić i zakomunikować mi, kto to tak skrzypiał tu, w gabinecie, kiedyśmy rozmawiali? No, bo to nie był przecież cud, prawda? O, proszę, proszę się tak nie dziwić, pan to przecież dobrze zauważył! Może aż za dobrze?
Wychodzi się schodami prosto w dół i przez tą bawialnię z lustrami, nie mylę się? Nie, proszę mnie nie odprowadzać. Drzwi domu są zamknięte, ale zauważyłem klucz w zamku. Może pan je później zamknąć, złodzieje nie grasują w tej okolicy. Dobrej nocy, a nade wszystko spokoju i rozwagi, panie poruczniku".
"Śledztwo" Stanisław Lem
Trochę rozwagi i spokoju, a wszystkie sprawy nadprzyrodzone da się oswoić w takim ujęciu.

Re: Łamigłówka Stanisława Lema
Nawet sprawę Jezusa Chrystusa czy Łazarza.
"Ja się tylko bronię przed „cudownością” tej sprawy. Przecież, panie inspektorze... Jeżeli rozwijać tego rodzaju hipotezy dalej, to można się dogadać w końcu do wszystkiego — że,
powiedzmy, takie ingerencje „czynnika X” powtarzają się periodycznie, w sporych odstępach czasu, że ostatni spadek rakowej zapadalności nastąpił mniej więcej dwa tysiące
lat temu, nie w Anglii, lecz w Azji Mniejszej, a w związku z tym i wówczas zaszedł szereg „zmartwychwstań”: Łazarz, wie pan, no i jeszcze ktoś... Jeżeli raz na mgnienie potraktujemy takie historie poważnie, to ziemia otwiera się nam pod nogami, grunt staje się galaretą, ludzie mogą pojawiać się i znikać, wszystko jest możliwe, a policja winna jak najszybciej zrzucić mundury, rozejść się, zniknąć... nie tylko zresztą policja. My
musimy mieć winowajcę, a jeżeli rzeczywiście ta seria się zamknęła, to cały jej przebieg
będzie odsuwał się w coraz dalszą przeszłość, zostanie nam parę gipsowych odcisków,
kilka nie całkiem ze sobą zgodnych relacji niezbyt inteligentnych pracowników kostnic
i grabarzy — i cóż będziemy mogli z tym począć? Ostatnie, co pozostaje, to skoncentrowanie się na powrocie ciał. Jestem teraz najzupełniej przekonany, że pan ma rację: mój
bluff nie dał istotnie żadnego rezultatu, Sciss wcale nie był zaskoczony tym telefonem,
a jednak, zaraz... pozwól pan!
Zerwał się z krzesła, oczy mu płonęły.
— Sciss w związku z tym telefonem powiedział mi coś wcale konkretnego.
Mianowicie, że nie tylko spodziewa się odnalezienia zwłok, ale może nawet obliczyć
ze swojej formuły, kiedy one się zjawią, to znaczy: kiedy wyczerpie się ich „energia ruchów”, tak to nazwał... A więc trzeba zrobić wszystko, aby to pojawienie się nastąpiło,
choć jeden raz, przy świadkach!
(...)
Wiem, wierzę, że pan chciał mi pomóc. Nie można było już nic zrobić, w ogóle nic, a teraz znowu można. Można podważyć alibi. Albo wyłączyć ten jeden wypadek z serii, albo te i inne także, razem z nim,
i śledztwo ruszy z martwego punktu! W każdym razie jest szansa — w chorobie!
Choroba może wytłumaczyć najdziwniejsze rzeczy, nawet widzenia i stygmaty, nawet...
nawet cud! Zna pan pewno prace Guggenheimera, Holpaya i Wintershielda? Na pewno
pan je czytał, chociaż nie ma ich w naszym archiwum...
— Tych psychiatrów? Napisali wiele prac. Które pan ma na myśli?
— Te, w których dowodzili na podstawie analizy Ewangelii, że Jezus był szalony.
W swoim czasie narobiły wiele szumu. Psychiatryczna analiza tekstów, z której wypłynęła hipoteza paranoi...
— Gdybym mógł panu radzić — zauważył Sheppard — proszę raczej zrezygnować
z biblijnych analogii, bo to nie prowadzi donikąd. Można sobie było pozwolić na to
u początków sprawy, kiedy szczypta soli, zaogniając problem, była przydatna... ale teraz,
w zegarmistrzowskiej części śledztwa..."
"Śledztwo" Stanisław Lem
Tak, chorobą da się wytłumaczyć wszystko co niewytłumaczalne.
Najciekawsze jest jednak to, że statystycznie dało się przewidzieć, kiedy nastąpi kolejny cud a nijak to nie pasowało do możliwości podejrzanego. Musiały się zgrać okoliczności zewnętrzne, na przykład okresy pojawiania się mgły atmosferycznej. Jednostka nie mogła tego sama zaplanować i realizować. Ale bezosobowe zbiegi okoliczności przyszły jej w sukurs. Równie dobrze coś może być produktem dziwnych fluktuacji środowiska przyrodniczego, społecznego albo machiny historii.
"Ja się tylko bronię przed „cudownością” tej sprawy. Przecież, panie inspektorze... Jeżeli rozwijać tego rodzaju hipotezy dalej, to można się dogadać w końcu do wszystkiego — że,
powiedzmy, takie ingerencje „czynnika X” powtarzają się periodycznie, w sporych odstępach czasu, że ostatni spadek rakowej zapadalności nastąpił mniej więcej dwa tysiące
lat temu, nie w Anglii, lecz w Azji Mniejszej, a w związku z tym i wówczas zaszedł szereg „zmartwychwstań”: Łazarz, wie pan, no i jeszcze ktoś... Jeżeli raz na mgnienie potraktujemy takie historie poważnie, to ziemia otwiera się nam pod nogami, grunt staje się galaretą, ludzie mogą pojawiać się i znikać, wszystko jest możliwe, a policja winna jak najszybciej zrzucić mundury, rozejść się, zniknąć... nie tylko zresztą policja. My
musimy mieć winowajcę, a jeżeli rzeczywiście ta seria się zamknęła, to cały jej przebieg
będzie odsuwał się w coraz dalszą przeszłość, zostanie nam parę gipsowych odcisków,
kilka nie całkiem ze sobą zgodnych relacji niezbyt inteligentnych pracowników kostnic
i grabarzy — i cóż będziemy mogli z tym począć? Ostatnie, co pozostaje, to skoncentrowanie się na powrocie ciał. Jestem teraz najzupełniej przekonany, że pan ma rację: mój
bluff nie dał istotnie żadnego rezultatu, Sciss wcale nie był zaskoczony tym telefonem,
a jednak, zaraz... pozwól pan!
Zerwał się z krzesła, oczy mu płonęły.
— Sciss w związku z tym telefonem powiedział mi coś wcale konkretnego.
Mianowicie, że nie tylko spodziewa się odnalezienia zwłok, ale może nawet obliczyć
ze swojej formuły, kiedy one się zjawią, to znaczy: kiedy wyczerpie się ich „energia ruchów”, tak to nazwał... A więc trzeba zrobić wszystko, aby to pojawienie się nastąpiło,
choć jeden raz, przy świadkach!
(...)
Wiem, wierzę, że pan chciał mi pomóc. Nie można było już nic zrobić, w ogóle nic, a teraz znowu można. Można podważyć alibi. Albo wyłączyć ten jeden wypadek z serii, albo te i inne także, razem z nim,
i śledztwo ruszy z martwego punktu! W każdym razie jest szansa — w chorobie!
Choroba może wytłumaczyć najdziwniejsze rzeczy, nawet widzenia i stygmaty, nawet...
nawet cud! Zna pan pewno prace Guggenheimera, Holpaya i Wintershielda? Na pewno
pan je czytał, chociaż nie ma ich w naszym archiwum...
— Tych psychiatrów? Napisali wiele prac. Które pan ma na myśli?
— Te, w których dowodzili na podstawie analizy Ewangelii, że Jezus był szalony.
W swoim czasie narobiły wiele szumu. Psychiatryczna analiza tekstów, z której wypłynęła hipoteza paranoi...
— Gdybym mógł panu radzić — zauważył Sheppard — proszę raczej zrezygnować
z biblijnych analogii, bo to nie prowadzi donikąd. Można sobie było pozwolić na to
u początków sprawy, kiedy szczypta soli, zaogniając problem, była przydatna... ale teraz,
w zegarmistrzowskiej części śledztwa..."
"Śledztwo" Stanisław Lem
Tak, chorobą da się wytłumaczyć wszystko co niewytłumaczalne.
Najciekawsze jest jednak to, że statystycznie dało się przewidzieć, kiedy nastąpi kolejny cud a nijak to nie pasowało do możliwości podejrzanego. Musiały się zgrać okoliczności zewnętrzne, na przykład okresy pojawiania się mgły atmosferycznej. Jednostka nie mogła tego sama zaplanować i realizować. Ale bezosobowe zbiegi okoliczności przyszły jej w sukurs. Równie dobrze coś może być produktem dziwnych fluktuacji środowiska przyrodniczego, społecznego albo machiny historii.
Re: Łamigłówka Stanisława Lema
W Obłoku Magellana też było coś niepochlebnego do chrześcijaństwa.
Podobno z którychś późniejszych wydań usunięto pewien fragment, ale widzę, że jest:
"Zdawało się, że Ameta chce jeszcze coś powiedzieć, i Grotrian spojrzał na niego
wyczekująco, lecz pilot cofnął się o krok i odwrócił. Astrogator popatrzał na mnie ostatniego.
W milczeniu skinąłem głową. Teraz Ter Haar, wziąwszy do pomocy inżynierów, udał się do
kajuty dowodzącego. Grotrian wyszedł, aby nawiązać łączność radiową z Geą, a ja ruszyłem
korytarzem bez określonego celu. Kiedy tak kroczyłem raz już przebytą drogą, powróciło
wrażenie, że jestem w głębi koszmarnego snu, płynące z nie uświadomionego dotąd
przekonania, iż rzeczywistość nie może być tak okrutna. Szedłem, pogrążony w myślach, gdy
znienacka serce ścisnęła mi trwoga; stanąłem, wsłuchany w bezdenną ciszę; wydało mi się, że
jestem sam. Nie obawiałem się trupów; gorsze było sąsiedztwo owych jaskrawych obrazów, z
których ponad oszronionymi gazem mumiami uśmiechały się przez próżnię nagie kobiety.
Przyśpieszyłem kroku, zacząłem niemal biec, gdy wtem ujrzałem padającą z uchylonych
drzwi strugę światła. Stanąłem na progu.
Był to duży, pusty pokój. Naprzeciw drzwi znajdowała się wysoka, łukiem sklepiona nisza.
Wisiał w niej drewniany krzyż, bardzo czarny na białym tle. Nagle spostrzegłem, że pod niszą
klęczy trup przyciśnięty do podłogi; ostry kręgosłup unosił czarną, okrywającą go tkaninę.
Mumia ta, podobna do zbrylonej grudy ziemi, rzucała na białą ścianę bezkształtny cień.
Poszedłem wzrokiem w przeciwną stronę, szukając źródła światła. W głębi pokoju stał Piotr z
Ganimeda. Jego naramienna lampa oświetlała mocno krzyż, a on, smukły, ogromny w
srebrnym skafandrze, z rękami skrzyżowanymi na piersi, długo patrzał na ten znak wiary
daremnej".
"Obłok Magellana" Stanisław Lem
Była interpretacja, że chodziło tu o zestawienie współczesnego czy przyszłego astronauty w srebrnym nowoczesnym skafandrze, zdobywającego Wszechświat, z czymś takim jak trupem dawnego rozbitka kosmicznego, klęczącym daremnie z nadzieją pod staromodnym krucyfiksem i średniowieczem, ale sądzę, że to coś głębszego, jakieś odwołanie do Stwórcy w pozaziemskich, uniwersalnych głębinach Kosmosu.
Podobno z którychś późniejszych wydań usunięto pewien fragment, ale widzę, że jest:
"Zdawało się, że Ameta chce jeszcze coś powiedzieć, i Grotrian spojrzał na niego
wyczekująco, lecz pilot cofnął się o krok i odwrócił. Astrogator popatrzał na mnie ostatniego.
W milczeniu skinąłem głową. Teraz Ter Haar, wziąwszy do pomocy inżynierów, udał się do
kajuty dowodzącego. Grotrian wyszedł, aby nawiązać łączność radiową z Geą, a ja ruszyłem
korytarzem bez określonego celu. Kiedy tak kroczyłem raz już przebytą drogą, powróciło
wrażenie, że jestem w głębi koszmarnego snu, płynące z nie uświadomionego dotąd
przekonania, iż rzeczywistość nie może być tak okrutna. Szedłem, pogrążony w myślach, gdy
znienacka serce ścisnęła mi trwoga; stanąłem, wsłuchany w bezdenną ciszę; wydało mi się, że
jestem sam. Nie obawiałem się trupów; gorsze było sąsiedztwo owych jaskrawych obrazów, z
których ponad oszronionymi gazem mumiami uśmiechały się przez próżnię nagie kobiety.
Przyśpieszyłem kroku, zacząłem niemal biec, gdy wtem ujrzałem padającą z uchylonych
drzwi strugę światła. Stanąłem na progu.
Był to duży, pusty pokój. Naprzeciw drzwi znajdowała się wysoka, łukiem sklepiona nisza.
Wisiał w niej drewniany krzyż, bardzo czarny na białym tle. Nagle spostrzegłem, że pod niszą
klęczy trup przyciśnięty do podłogi; ostry kręgosłup unosił czarną, okrywającą go tkaninę.
Mumia ta, podobna do zbrylonej grudy ziemi, rzucała na białą ścianę bezkształtny cień.
Poszedłem wzrokiem w przeciwną stronę, szukając źródła światła. W głębi pokoju stał Piotr z
Ganimeda. Jego naramienna lampa oświetlała mocno krzyż, a on, smukły, ogromny w
srebrnym skafandrze, z rękami skrzyżowanymi na piersi, długo patrzał na ten znak wiary
daremnej".
"Obłok Magellana" Stanisław Lem
Była interpretacja, że chodziło tu o zestawienie współczesnego czy przyszłego astronauty w srebrnym nowoczesnym skafandrze, zdobywającego Wszechświat, z czymś takim jak trupem dawnego rozbitka kosmicznego, klęczącym daremnie z nadzieją pod staromodnym krucyfiksem i średniowieczem, ale sądzę, że to coś głębszego, jakieś odwołanie do Stwórcy w pozaziemskich, uniwersalnych głębinach Kosmosu.
Re: Łamigłówka Stanisława Lema
A może tamten obraz to też z czasów zagłady wojennej. Z pewnością w obozach czy bombardowanych domach niektórzy zamierali na klęczkach przed Bogiem na krzyżu. To tym bardziej przykre, że nadzieję odbierali im podobni do nich ludzie, też z krzyżami na szyjach, a nie zimna próżnia kosmiczna.
A Bóg nie dał się sprowokować. Pozwolił na wszystko. Ludzie tym razem cierpieli na jego obraz i podobieństwo.
A Bóg nie dał się sprowokować. Pozwolił na wszystko. Ludzie tym razem cierpieli na jego obraz i podobieństwo.
Re: Łamigłówka Stanisława Lema
Pytała się jedna dziewucha, co takiego Lem przewidział?
Bo Sapkowski przewidział to, że polscy żołnierze będą walczyć w Afganistanie!
Ale co to za sztuka przewidzieć wojny i udział w nich ludzi z tego czy tamtego zakątka planety. Wojny to powszechne zjawisko, stare i pospolite i raczej sztuką byłoby przewidzieć, gdzie przez jakiś czas nie będzie jakimś cudem wojen i walk. To zgadywanka tylko jest a nie futurologia. Odgadywane czegoś ze zbioru zdarzeń prawdopodobnych i znanych.
Przewidywanie rozwoju nauki i techniki jest sztuką, bo wymaga wysiłku zebrania całej aktualnej wiedzy i wyjścia jeszcze trochę naprzód. Tam, gdzie zaistnieje coś, co jeszcze nie dało rady do tej pory zaistnieć, albo utworzy się zgodnie z prawami Natury coś, co do tej pory było nieznane i niemożliwe. A tam jest na razie obszar niedostępny i trzeba szturmować go całym swoim rozumem a nie zgadywać, bo i tak będzie to coś nowego, nieznanego. Ale możliwego w wyższej układance reakcji materii.
Zgadywanka w przewidywanie to na przykład sieć komputerowa przewidująca przyszłość na 137 sekund naprzód. Wszystko pięknie zasymulowała i podała efekty, ale tego, gdzie jest obecnie ów kierowca - zrozumieć nie mogła. I słusznie.
https://www.google.com/search?q=Lem+137 ... e&ie=UTF-8
"— To już jest coś — mruczy Hart — ale nie wystarcza nam kierunek, musimy
wycisnąć więcej. Każe mi skasować to, co było, i zaczyna jeszcze raz. ,.Robert Foster… i tak
dalej… znajduje się na odcinku drogi pomiędzy N.Y. a Waszyngtonem, pomiędzy kamieniem
milowym numer…” tu wyłącza kabel. Komputer robi wtedy coś. czegośmy jeszcze nie
widzieli. Anuluje część tekstu, który już się pojawił na ekranie, i czytamy: „Robert Foster…
wyjechał z domu… i znajduje się obecnie w mleku na poboczu drogi Nowy Jork —
Waszyngton. Należy się obawiać, że strata, poniesiona przez firmę Muller–Ward, nie zostanie
pokryta przez Towarzystwo Ubezpieczeniowe United TWC, ponieważ wygasła przed
tygodniem polisa nie została odnowiona”.
— Czy on zwariował? — mówię. Hart daje mi znak, żebym siedział cicho. Zaczyna
pisać jeszcze raz. dochodzi do krytycznego miejsca i wystukuje: „znajduje się obecnie na
poboczu drogi Nowy Jork — Waszyngton w mleku. Jego stan…” — tu urywa. Komputer
ciągnie dalej: „jest taki, że nie nadaje się do spożycia. Z obu cystern uszło łącznie 29
hektolitrów. Przy obecnych cenach rynkowych…”
Hart każe mi skasować to i mówi do siebie „typowe nieporozumienie, był w porządku
z gramatyką, bo „jego” mogło się odnosić tak do Fostera, jak do mleka. Jeszcze raz!”
Włączam komputer. Hart uparcie pisze ten dziwaczny „komunikat”, po owym mleku
daje kropkę i młóci od nowej linii „Stan Roberta Fostera w obecnej chwili jest…” urywa,
komputer zaś zamiera na sekundę, potem oczyszcza cały ekran — mamy przed sobą pusty,
mgławo świecący kwadrat bez jednego słowa — wyznaję, że włosy zaczęły mi stawać na
głowie. Potem formułuje się tekst: „Robert Foster nie jest w żadnym poszczególnym stanie,ponieważ właśnie przecinał autem marki Rambler N.Y. 657 992 granicę międzystanową”. A
żeby cię diabli wzięli… myślę, oddychając z ulgą. Hart. z twarzą wykrzywioną
nieprzyjemnym śmieszkiem, znów poleca mi znakiem skasować wszystko i bierze się do tego
od początku. Po słowach „Robert Foster przebywa obecnie w miejscu, którego lokalizacja
opiewa” — naciska wyłącznik. Komputer kontynuuje: „rozmaicie w zależności od tego. jakie
kto żywi na ów temat poglądy. Należy uznać, iż chodzi o osobiste opinie, których podzielania,
zgodnie z naszymi obyczajami i naszą Konstytucją, nikomu nie można narzucać. W każdym
razie tego zdania jest nasze pismo”. Hart wstaje, sam wyłącza komputer i daje mi głową
dyskretny znak, żebym wyprowadził Amy, która, jak mi się zdaje, nic z tej całej magii nie
rozumiała. Kiedy wróciłem, telefonował, ale mówił tak cicho, że nic nie dosłyszałem.
Odłożywszy słuchawkę, popatrzał na mnie i mówi:
— Przejechał na przeciwbieżny pas i czołowo zderzył się z cysternami, które wiozły
mleko do Nowego Jorku. Żył jeszcze około minuty, kiedy wyciągali go z wozu; dlatego on się
wyraził najpierw „znajduje się w mleku”. Kiedy powtórzyłem ten fragment po raz trzeci, już
było po wszystkim, no, i w samej rzeczy można żywić rozmaite opinie na temat, gdzie
przebywa się po śmierci, a nawet, czy przebywa się wtedy gdziekolwiek.
Jak widzicie z tego, wykorzystywanie tak nadzwyczajnych szans, jakie daje nam
postęp, nie zawsze jest rzeczą łatwą, nie mówiąc już o tym, że może to być dosyć koszmarna
zabawa — zważywszy mieszaninę żargonu dziennikarskiego i bezbrzeżnej naiwności, czy,
jeśli wolicie, obojętności na ludzkie sprawy, jaką — siłą rzeczy — okazuje maszyneria
elektronowa".
"137 sekund" Stanisław Lem
Zainspirowało mnie to wydarzenie:
https://www.lublin112.pl/ciezarowka-z-m ... a-zdjecia/
Ale tu na szczęście kierowca przeżył, a artykuł pisał człowiek a nie internet czy umysł elektronowy, który nie znalazłby już duszy nieśmiertelnej istoty z innego rodzaju i innego świata. A może szukałby daremnie metodami materialnymi jak w tym paradoksie.
Bo Sapkowski przewidział to, że polscy żołnierze będą walczyć w Afganistanie!
Ale co to za sztuka przewidzieć wojny i udział w nich ludzi z tego czy tamtego zakątka planety. Wojny to powszechne zjawisko, stare i pospolite i raczej sztuką byłoby przewidzieć, gdzie przez jakiś czas nie będzie jakimś cudem wojen i walk. To zgadywanka tylko jest a nie futurologia. Odgadywane czegoś ze zbioru zdarzeń prawdopodobnych i znanych.
Przewidywanie rozwoju nauki i techniki jest sztuką, bo wymaga wysiłku zebrania całej aktualnej wiedzy i wyjścia jeszcze trochę naprzód. Tam, gdzie zaistnieje coś, co jeszcze nie dało rady do tej pory zaistnieć, albo utworzy się zgodnie z prawami Natury coś, co do tej pory było nieznane i niemożliwe. A tam jest na razie obszar niedostępny i trzeba szturmować go całym swoim rozumem a nie zgadywać, bo i tak będzie to coś nowego, nieznanego. Ale możliwego w wyższej układance reakcji materii.
Zgadywanka w przewidywanie to na przykład sieć komputerowa przewidująca przyszłość na 137 sekund naprzód. Wszystko pięknie zasymulowała i podała efekty, ale tego, gdzie jest obecnie ów kierowca - zrozumieć nie mogła. I słusznie.

https://www.google.com/search?q=Lem+137 ... e&ie=UTF-8
"— To już jest coś — mruczy Hart — ale nie wystarcza nam kierunek, musimy
wycisnąć więcej. Każe mi skasować to, co było, i zaczyna jeszcze raz. ,.Robert Foster… i tak
dalej… znajduje się na odcinku drogi pomiędzy N.Y. a Waszyngtonem, pomiędzy kamieniem
milowym numer…” tu wyłącza kabel. Komputer robi wtedy coś. czegośmy jeszcze nie
widzieli. Anuluje część tekstu, który już się pojawił na ekranie, i czytamy: „Robert Foster…
wyjechał z domu… i znajduje się obecnie w mleku na poboczu drogi Nowy Jork —
Waszyngton. Należy się obawiać, że strata, poniesiona przez firmę Muller–Ward, nie zostanie
pokryta przez Towarzystwo Ubezpieczeniowe United TWC, ponieważ wygasła przed
tygodniem polisa nie została odnowiona”.
— Czy on zwariował? — mówię. Hart daje mi znak, żebym siedział cicho. Zaczyna
pisać jeszcze raz. dochodzi do krytycznego miejsca i wystukuje: „znajduje się obecnie na
poboczu drogi Nowy Jork — Waszyngton w mleku. Jego stan…” — tu urywa. Komputer
ciągnie dalej: „jest taki, że nie nadaje się do spożycia. Z obu cystern uszło łącznie 29
hektolitrów. Przy obecnych cenach rynkowych…”
Hart każe mi skasować to i mówi do siebie „typowe nieporozumienie, był w porządku
z gramatyką, bo „jego” mogło się odnosić tak do Fostera, jak do mleka. Jeszcze raz!”
Włączam komputer. Hart uparcie pisze ten dziwaczny „komunikat”, po owym mleku
daje kropkę i młóci od nowej linii „Stan Roberta Fostera w obecnej chwili jest…” urywa,
komputer zaś zamiera na sekundę, potem oczyszcza cały ekran — mamy przed sobą pusty,
mgławo świecący kwadrat bez jednego słowa — wyznaję, że włosy zaczęły mi stawać na
głowie. Potem formułuje się tekst: „Robert Foster nie jest w żadnym poszczególnym stanie,ponieważ właśnie przecinał autem marki Rambler N.Y. 657 992 granicę międzystanową”. A
żeby cię diabli wzięli… myślę, oddychając z ulgą. Hart. z twarzą wykrzywioną
nieprzyjemnym śmieszkiem, znów poleca mi znakiem skasować wszystko i bierze się do tego
od początku. Po słowach „Robert Foster przebywa obecnie w miejscu, którego lokalizacja
opiewa” — naciska wyłącznik. Komputer kontynuuje: „rozmaicie w zależności od tego. jakie
kto żywi na ów temat poglądy. Należy uznać, iż chodzi o osobiste opinie, których podzielania,
zgodnie z naszymi obyczajami i naszą Konstytucją, nikomu nie można narzucać. W każdym
razie tego zdania jest nasze pismo”. Hart wstaje, sam wyłącza komputer i daje mi głową
dyskretny znak, żebym wyprowadził Amy, która, jak mi się zdaje, nic z tej całej magii nie
rozumiała. Kiedy wróciłem, telefonował, ale mówił tak cicho, że nic nie dosłyszałem.
Odłożywszy słuchawkę, popatrzał na mnie i mówi:
— Przejechał na przeciwbieżny pas i czołowo zderzył się z cysternami, które wiozły
mleko do Nowego Jorku. Żył jeszcze około minuty, kiedy wyciągali go z wozu; dlatego on się
wyraził najpierw „znajduje się w mleku”. Kiedy powtórzyłem ten fragment po raz trzeci, już
było po wszystkim, no, i w samej rzeczy można żywić rozmaite opinie na temat, gdzie
przebywa się po śmierci, a nawet, czy przebywa się wtedy gdziekolwiek.
Jak widzicie z tego, wykorzystywanie tak nadzwyczajnych szans, jakie daje nam
postęp, nie zawsze jest rzeczą łatwą, nie mówiąc już o tym, że może to być dosyć koszmarna
zabawa — zważywszy mieszaninę żargonu dziennikarskiego i bezbrzeżnej naiwności, czy,
jeśli wolicie, obojętności na ludzkie sprawy, jaką — siłą rzeczy — okazuje maszyneria
elektronowa".
"137 sekund" Stanisław Lem
Zainspirowało mnie to wydarzenie:
https://www.lublin112.pl/ciezarowka-z-m ... a-zdjecia/
Ale tu na szczęście kierowca przeżył, a artykuł pisał człowiek a nie internet czy umysł elektronowy, który nie znalazłby już duszy nieśmiertelnej istoty z innego rodzaju i innego świata. A może szukałby daremnie metodami materialnymi jak w tym paradoksie.
Re: Łamigłówka Stanisława Lema
Tak był tak jakby szerszy styk z rzeczywistością niż dla istot ludzkich. Dla nas wyglądało to na przewidywanie i zgadywanie a dla sieci - tak jakby już się działo teraz, w teraźniejszości.
W teologii jest pomysł, że Bóg ogarnia całą przeszłość i przyszłość w jednym "teraz". Dla niego wszystko dzieje się naraz, ma on dostęp jednocześnie do tego, co dla nas już przeminęło albo jeszcze się nie stało.
No to nieźle się bawi.
W teologii jest pomysł, że Bóg ogarnia całą przeszłość i przyszłość w jednym "teraz". Dla niego wszystko dzieje się naraz, ma on dostęp jednocześnie do tego, co dla nas już przeminęło albo jeszcze się nie stało.
No to nieźle się bawi.

Re: Łamigłówka Stanisława Lema
Tylko ciekawe gdzie Bóg "jest teraz", kiedy był Holocaust.
Re: Łamigłówka Stanisława Lema
W takim ujęciu dla niego wszystko co się wtedy okrutnego wydarzyło, trwa właśnie teraz. Ma jednakowy dostęp do chwili sprzed kaźni i po kaźni, do człowieka wołającego o pomoc do nieba i do człowieka po wszystkim. I miał to od razu przed początkiem świata. Wszystko dzieje się dla niego teraz, zawsze teraz.
Zupełnie jak agonia duszących się i wołających o ratunek astronautów w mechanicznym Terminusie.
Zupełnie jak agonia duszących się i wołających o ratunek astronautów w mechanicznym Terminusie.