Łamigłówka Stanisława Lema
Moderator: moderatorzy
Re: Łamigłówka Stanisława Lema
"Ze składu radioizotopów ziemskich, z danych astronomii
galaktycznej i z modeli astro– oraz planetogenezy jak z części łamigłówki powstała całość o
mocy hipotezy, rekonstruującej historię narodzin układu słonecznego i warunków, w jakich
przyszło do powstania życia. Rzecz wymaga dość rozległej prezentacji. Dobre trzy czwarte
galaktyk ma kształt spiralnego dysku, z jądrem, od którego odchodzą dwa ramiona, jak w naszej
Drodze Mlecznej. Galaktyczny twór, złożony z chmur gazowych, pyłowych i gwiazd, które
wciąż w nim powstają, obraca się, przy czym jądro wiruje z większą prędkością kątową niż
ramiona, które nie nadążając, skręcają się, nadając całości kształt spiralny. Ramiona nie poruszają
się jednak z tą samą prędkością, co tworzące je gwiazdy. Niezmienny kształt spirali zawdzięcza
Galaktyka falom zgęszczenia, w których gwiazdy pełnią rolę molekuł w zwykłym gazie. Mając
różne prędkości obrotowe, jedne gwiazdy pozostają w tyle za ramieniem, inne zaś doganiają je i
przechodzą na wskroś. Prędkość tożsamą z prędkością ramion mają tylko gwiazdy w połowie
odległości od jądra; jest to tak zwany okrąg korotacyjny (współbieżny). Obłok przedsłoneczny, z
którego powstać miało Słońce z planetami, znajdował się u wewnętrznej krawędzi spiralnego
ramienia i wchodził w nie około pięć miliardów lat temu. Doganiał przy tym ramię z nikłą
prędkością, rzędu l km/sek. Obłok ten, znalazłszy się w fali zgęszczenia, ulegał przez długi czas
kompresji, sprzyjającej powstaniu Słońca —aż jego okolą powstawały planety. Skąd o tym
wiadomo? Ze składu radioizotopów naszego układu oraz z dzisiejszego położenia tego układu —
w rozsiewie między ramionami Strzelca i Perseusza. Ze składu radioizotopów wynika, że obłok
prasłoneczny uległ co najmniej dwa razy skażeniu produktami wybuchów Supernowych. Różny
okres rozpadu tych izotopów (jodu, plutonu i aluminium) pozwala określić, że pierwsze skażenie
nastąpiło tuż po wejściu obłoku w wewnętrzny brzeg ramienia, a drugie (radioaktywnym
aluminium) jakieś 300 000 000 lat później. Miliony lat potem Słońce, otoczone już planetami,
opuściło spiralne ramię i odtąd porusza się w spokojnej próżni, ażeby za miliard lat wniknąć do
następnego ramienia galaktycznego. Najwcześniejszy swój okres przebyło więc powstające
Słońce w obszarze silnej radiacji i udarów sprzyjających płanetogenezie, aby z zastygłymi,
młodymi planetami wejść w przestwór wysokiej izolacji od wpływów zewnętrznych, w którym
życie mogło rozwijać się na Ziemi bez zakłóceń. Jak wynika z tego obrazu, reguła
kopernikańska, w myśl której Ziemia NIE znajduje się w osobliwie wyróżnionym miejscu, staje
pod znakiem zapytania. Gdyby Słońce z planetami poruszało się dużo szybciej niż ramiona
spirali, to często by je przecinało. Udary promienne i radioaktywne wywołane erupcjami
Supernowych uniemożliwiłyby stateczny bieg ewolucji biologicznej albo by ją zniszczyły.
Gdyby Słońce poruszało się na samym okręgu korotacyjnym, gdzie gwiazdy ani nie pozostają w
tyle za ramieniem, ani go nie wyprzedzają, życie też nie mogłoby się utrwalić na Ziemi, bo tak
samo prędzej czy później zabiłaby je bliska eksplozja Supernowej. Gdyby zaś Słońce poruszało
się na dalekiej peryferii galaktyki i przez to nigdy nie przecinało jej ramion, nie utworzyłoby
zapewne planet. Jak z tego widać, wiele różnych a niezależnych od siebie, warunków musiało się
spełnić, aby Słońce pierwej zrodziło planetarną rodzinę, a potem mogło stać się inkubatorem
ziemskiego życia. Planetogeneza wymagała zajść gwałtownych, biogeneza natomiast —
miliardoletniego zacisza. Już od pewnego czasu było wiadome, że nasz układ planetarny powstał
nie bez udziału pchnięcia wybuchem bliskiej gwiazdy. Rozbudowany w całościową hipotezę,
nowy obraz ujawnia, skąd taka gwiazda mogła się wziąć. Supernowe nie pojawiają się na ogół
poza strefami galaktycznych zgęstków. Najczęściej wybuchają w ramionach spiralnych. A zatem
warunki niezbędne dla wstępnej i właściwej fazy narodzin życia panują przy korotacyjnym
okręgu galaktyki, Jęcz ani w nim samym, ani w znacznych od niego odległościach. Tak
sporządzony model jest jeszcze pełen luk, których omówienie pominiemy, aby nie wchodzić w
kontrowersyjne zagadnienia astrofizyczne. To odtworzenie historii naszego systemu nie jest
prawdą bezapelacyjną, Jęcz całością, lepiej zwierającą wszystkie uzyskane dane w jedność
aniżeli mnę, konkurujące z nim rekonstrukcje. Zawsze zresztą jesteśmy w kosmogonii w sytuacji
sędziów śledczych, dysponujących tylko materiałem poszlakowym, i rzecz w tym, aby ułożyć go
w najbardziej spójny logicznie i przyczynowo kształt. Dokładne odtworzenie miliardoletniej
historii astronomicznego układu we wszystkich szczegółach jest niemożliwością, ponieważ w
procesach takich znaczną rolę odgrywają czynniki losowe. Zbyt bliska eksplozja Supernowej
zamiast ścisnąć protoplanetamy obłok, przyspieszając jego kondensację, zmiotłaby go i tym
samym udaremniła narodziny Ziemi i życia".
"Wzrostowi naszej wiedzy o sprawczych
językach będzie towarzyszył spadek uznania dla dzieł ewolucji naturalnej. Ponieważ
największym z możliwych głupstw jest powtarzanie cudzych błędów, inżynieria technokodowa
będzie się zapewne sukcesywnie oddalała od biologicznych wzorców, i to, jak myślę mocniej w
ich makroregionie niż na poziomie molekularnym. Jakkolwiek na upartego można poddawać
działania ewolucji biologicznej ocenom etycznym, niezależnie od technologicznych, nikt ze
specjalistów jawnie tego nie robi, aczkolwiek zdarzało mi się czytać prace paleontologów, pełne
żalu nad hekatombą gadów jury i mezozoiku. Nie były to pretensje, świadomie adresowane do
ewolucji, boż kto lepiej od ewolucjonisty może rozumieć, że nie jest ona osobą, więc stosowane
przez nią taktyki są niepodległe etyce, jako bezintencjonahie. Sto z górą milionów lat
kosmicznego zacisza Ziemi pchnęło wiele zwierząt na drogę ortoewolucji i gigantyzmu, z
finałem w postaci takiego zoocydu, któremu dorównać mogłaby jedynie wojna atomowa w
największej skali. Uzmysłowić sobie tych potopów życia w potopach śmierci nie można, toteż
dziwiła mnie zawsze apodyktyczność, jaką antyewolucjoniści przejawiali od czasów Darwina po
dzień wczorajszy ścierając się z darwinistami. Ich argumentem koronnym była niewyobrażalność
takiego kumulowania się drobnych zmian, która mogłaby obdarzyć zwierzęta najniższe nawet
znakomitymi w samozachowawczości instynktami. Argumenty takie nigdy nie kierują się w
świat, lecz wskazują tylko na bezrozumne zadufanie ich autorów. Nikt, ale to nikt nie jest w
stanie unaocznić sobie, przy najlepszej woli i największym wysiłku wyobraźni, jakich zmagań
przestworem i jaką otchłanią czasu była ewolucja".
"Summa technologiae" Stanisław Lem
galaktycznej i z modeli astro– oraz planetogenezy jak z części łamigłówki powstała całość o
mocy hipotezy, rekonstruującej historię narodzin układu słonecznego i warunków, w jakich
przyszło do powstania życia. Rzecz wymaga dość rozległej prezentacji. Dobre trzy czwarte
galaktyk ma kształt spiralnego dysku, z jądrem, od którego odchodzą dwa ramiona, jak w naszej
Drodze Mlecznej. Galaktyczny twór, złożony z chmur gazowych, pyłowych i gwiazd, które
wciąż w nim powstają, obraca się, przy czym jądro wiruje z większą prędkością kątową niż
ramiona, które nie nadążając, skręcają się, nadając całości kształt spiralny. Ramiona nie poruszają
się jednak z tą samą prędkością, co tworzące je gwiazdy. Niezmienny kształt spirali zawdzięcza
Galaktyka falom zgęszczenia, w których gwiazdy pełnią rolę molekuł w zwykłym gazie. Mając
różne prędkości obrotowe, jedne gwiazdy pozostają w tyle za ramieniem, inne zaś doganiają je i
przechodzą na wskroś. Prędkość tożsamą z prędkością ramion mają tylko gwiazdy w połowie
odległości od jądra; jest to tak zwany okrąg korotacyjny (współbieżny). Obłok przedsłoneczny, z
którego powstać miało Słońce z planetami, znajdował się u wewnętrznej krawędzi spiralnego
ramienia i wchodził w nie około pięć miliardów lat temu. Doganiał przy tym ramię z nikłą
prędkością, rzędu l km/sek. Obłok ten, znalazłszy się w fali zgęszczenia, ulegał przez długi czas
kompresji, sprzyjającej powstaniu Słońca —aż jego okolą powstawały planety. Skąd o tym
wiadomo? Ze składu radioizotopów naszego układu oraz z dzisiejszego położenia tego układu —
w rozsiewie między ramionami Strzelca i Perseusza. Ze składu radioizotopów wynika, że obłok
prasłoneczny uległ co najmniej dwa razy skażeniu produktami wybuchów Supernowych. Różny
okres rozpadu tych izotopów (jodu, plutonu i aluminium) pozwala określić, że pierwsze skażenie
nastąpiło tuż po wejściu obłoku w wewnętrzny brzeg ramienia, a drugie (radioaktywnym
aluminium) jakieś 300 000 000 lat później. Miliony lat potem Słońce, otoczone już planetami,
opuściło spiralne ramię i odtąd porusza się w spokojnej próżni, ażeby za miliard lat wniknąć do
następnego ramienia galaktycznego. Najwcześniejszy swój okres przebyło więc powstające
Słońce w obszarze silnej radiacji i udarów sprzyjających płanetogenezie, aby z zastygłymi,
młodymi planetami wejść w przestwór wysokiej izolacji od wpływów zewnętrznych, w którym
życie mogło rozwijać się na Ziemi bez zakłóceń. Jak wynika z tego obrazu, reguła
kopernikańska, w myśl której Ziemia NIE znajduje się w osobliwie wyróżnionym miejscu, staje
pod znakiem zapytania. Gdyby Słońce z planetami poruszało się dużo szybciej niż ramiona
spirali, to często by je przecinało. Udary promienne i radioaktywne wywołane erupcjami
Supernowych uniemożliwiłyby stateczny bieg ewolucji biologicznej albo by ją zniszczyły.
Gdyby Słońce poruszało się na samym okręgu korotacyjnym, gdzie gwiazdy ani nie pozostają w
tyle za ramieniem, ani go nie wyprzedzają, życie też nie mogłoby się utrwalić na Ziemi, bo tak
samo prędzej czy później zabiłaby je bliska eksplozja Supernowej. Gdyby zaś Słońce poruszało
się na dalekiej peryferii galaktyki i przez to nigdy nie przecinało jej ramion, nie utworzyłoby
zapewne planet. Jak z tego widać, wiele różnych a niezależnych od siebie, warunków musiało się
spełnić, aby Słońce pierwej zrodziło planetarną rodzinę, a potem mogło stać się inkubatorem
ziemskiego życia. Planetogeneza wymagała zajść gwałtownych, biogeneza natomiast —
miliardoletniego zacisza. Już od pewnego czasu było wiadome, że nasz układ planetarny powstał
nie bez udziału pchnięcia wybuchem bliskiej gwiazdy. Rozbudowany w całościową hipotezę,
nowy obraz ujawnia, skąd taka gwiazda mogła się wziąć. Supernowe nie pojawiają się na ogół
poza strefami galaktycznych zgęstków. Najczęściej wybuchają w ramionach spiralnych. A zatem
warunki niezbędne dla wstępnej i właściwej fazy narodzin życia panują przy korotacyjnym
okręgu galaktyki, Jęcz ani w nim samym, ani w znacznych od niego odległościach. Tak
sporządzony model jest jeszcze pełen luk, których omówienie pominiemy, aby nie wchodzić w
kontrowersyjne zagadnienia astrofizyczne. To odtworzenie historii naszego systemu nie jest
prawdą bezapelacyjną, Jęcz całością, lepiej zwierającą wszystkie uzyskane dane w jedność
aniżeli mnę, konkurujące z nim rekonstrukcje. Zawsze zresztą jesteśmy w kosmogonii w sytuacji
sędziów śledczych, dysponujących tylko materiałem poszlakowym, i rzecz w tym, aby ułożyć go
w najbardziej spójny logicznie i przyczynowo kształt. Dokładne odtworzenie miliardoletniej
historii astronomicznego układu we wszystkich szczegółach jest niemożliwością, ponieważ w
procesach takich znaczną rolę odgrywają czynniki losowe. Zbyt bliska eksplozja Supernowej
zamiast ścisnąć protoplanetamy obłok, przyspieszając jego kondensację, zmiotłaby go i tym
samym udaremniła narodziny Ziemi i życia".
"Wzrostowi naszej wiedzy o sprawczych
językach będzie towarzyszył spadek uznania dla dzieł ewolucji naturalnej. Ponieważ
największym z możliwych głupstw jest powtarzanie cudzych błędów, inżynieria technokodowa
będzie się zapewne sukcesywnie oddalała od biologicznych wzorców, i to, jak myślę mocniej w
ich makroregionie niż na poziomie molekularnym. Jakkolwiek na upartego można poddawać
działania ewolucji biologicznej ocenom etycznym, niezależnie od technologicznych, nikt ze
specjalistów jawnie tego nie robi, aczkolwiek zdarzało mi się czytać prace paleontologów, pełne
żalu nad hekatombą gadów jury i mezozoiku. Nie były to pretensje, świadomie adresowane do
ewolucji, boż kto lepiej od ewolucjonisty może rozumieć, że nie jest ona osobą, więc stosowane
przez nią taktyki są niepodległe etyce, jako bezintencjonahie. Sto z górą milionów lat
kosmicznego zacisza Ziemi pchnęło wiele zwierząt na drogę ortoewolucji i gigantyzmu, z
finałem w postaci takiego zoocydu, któremu dorównać mogłaby jedynie wojna atomowa w
największej skali. Uzmysłowić sobie tych potopów życia w potopach śmierci nie można, toteż
dziwiła mnie zawsze apodyktyczność, jaką antyewolucjoniści przejawiali od czasów Darwina po
dzień wczorajszy ścierając się z darwinistami. Ich argumentem koronnym była niewyobrażalność
takiego kumulowania się drobnych zmian, która mogłaby obdarzyć zwierzęta najniższe nawet
znakomitymi w samozachowawczości instynktami. Argumenty takie nigdy nie kierują się w
świat, lecz wskazują tylko na bezrozumne zadufanie ich autorów. Nikt, ale to nikt nie jest w
stanie unaocznić sobie, przy najlepszej woli i największym wysiłku wyobraźni, jakich zmagań
przestworem i jaką otchłanią czasu była ewolucja".
"Summa technologiae" Stanisław Lem
Re: Łamigłówka Stanisława Lema
Znaczy się, że koniec świata już bywał wielokrotnie i nikt o tym nie wiedział. Może oprócz tych dziwnych prymitywnych w porównaniu do naszych świadomości, które próbowały zaistnieć w materii i zaraz się rozpadały i ginęły w tym tyglu. Ale ból, lęk i utrata istnienia były takie same.
Re: Łamigłówka Stanisława Lema
Albo i nie zakład Pascala.cezary123 pisze: ↑pn paź 21, 2019 8:47 pm "Wie, że bardziej opłaca się wierzyć niż nie wierzyć - miał zapewne na myśli zakład Pascala"
http://niniwa22.cba.pl/oramus_pozegnanie_lem.htm
Wystarczy przeczytać rozdział: "Inżynieria transcendencji" z książki "Summa technologiae".
"Ależ tak — odpowiadają Konstruktorzy. — Wiara bowiem bez pośmiertnego spełnienia
znaczy docześnie niezrównanie więcej aniżeli spełnienie, aniżeli transcendencja nie poprzedzona
wiarą… Jest to problem nader ciekawy. ‘Istnieje jako realny, to jest dający się rozstrzygnąć, tylko
dla obserwatora, który stoi na zewnątrz danego świata — a raczej obojga światów,
przyrodzonego i nadprzyrodzonego. Tylko taki zewnętrzny obserwator mógłby wiedzieć, czy
wiara jest zasadna, czy też bezzasadna. Co się tyczy waszej propozycji, abyśmy wprowadzili w
“nowy świat” cuda, musimy ją odrzucić. Czy was to dziwi? Cuda nie są potwierdzeniem wiary.
Są jej przekształceniem w wiedzę, bo wiedza opiera się na faktach obserwacyjnych, jakimi
stałyby się wówczas “cuda”. Uczeni zrobiliby je częścią fizyki, czy chemii, czy kosmogonii; a
gdybyśmy nawet wprowadzili tam proroków, poruszających góry, niczego to nie odmieni. Co
innego bowiem w świętych pismach, w aureoli legend, otrzymywać przekazy o takich czynach i
sprawach, a co innego doświadczyć ich aktualnie. Można tylko — albo stworzyć świat z wiedzą
o istnieniu poza nim transcendencji, albo świat z możliwością wiary w transcendencję, która albo
istnieje, albo nie istnieje, ale przekonać się o tym, dowieść prawdziwości jednego lub drugiego,
niepodobna. Albowiem udowodnić wiarę, to znaczy zniszczyć ją, jest ona bowiem tylko w pełnej
absurdalności i bezzasadności, w buncie przeciwko empirii, w rozmodlonej nadziei, wstrząsanej
atakami zwątpienia, w trwożnym oczekiwaniu, a nie w sytej pewności, zagwarantowanej
“poglądowymi pomocami” w rodzaju cudów. Jednym słowem, świat z doczesną wiedzą o
transcendencji, o tym, jaka ona jest, to świat bez wiary.
Na tym kończy się dialog. A wniosek z niego ten, że źródłem Wielkiego Niepokoju i
dorównującej mu, jako niebezpieczeństwo, bezmyślności jest nie “amputowanie” człowiekowi
przez materializm transcendencji, ale jak najbardziej doczesna dynamika społeczna, i nie
renesansu transcendencji, ale renesansu społeczeństwa potrzeba".
"Summa technologiae" Stanisław Lem
Raczej zakład o jedno realne doczesne życie a nie o zaświaty.
Ktoś przeżyje życie szczęśliwie wierząc i już ma wystarczający zysk z istnienia, nieważne co będzie po nim

Re: Łamigłówka Stanisława Lema
I tu jest kolejna zagadka. Można cieszyć się rzeczywistością i nie martwić, co będzie jak nas nie będzie, albo co będzie, kiedy nas jeszcze nie ma. Jest jednak jedna pułapka.
Każdy jest właśnie na innym etapie swojego życia, czasu, który za nim, a który przed nim. Jest w określonej postaci, albo dziecka, albo młodej istoty albo już chwilę przed śmiercią.
Ale dlaczego to dzieje się właśnie teraz a nie kiedy indziej?
Przecież wcześniej w dowolnych postaciach losu też było wrażenie to samo i później pod koniec istnienia to samo, niezmienione. I jak najbardziej istnieliśmy.
A jednak nie jesteśmy jeszcze wtedy ani już później a właśnie przypadkowo gdzieś tu i teraz.
Wszystko zależy od tego, na którym etapie właśnie się znajdujemy?
Dlatego aktualnie istniejemy a nie "nie istniejemy"? Od czego to zależy, gdzie na osi swojego losu właśnie się znajdujemy?
Ale co to naprawdę znaczy?

Każdy jest właśnie na innym etapie swojego życia, czasu, który za nim, a który przed nim. Jest w określonej postaci, albo dziecka, albo młodej istoty albo już chwilę przed śmiercią.
Ale dlaczego to dzieje się właśnie teraz a nie kiedy indziej?
Przecież wcześniej w dowolnych postaciach losu też było wrażenie to samo i później pod koniec istnienia to samo, niezmienione. I jak najbardziej istnieliśmy.
A jednak nie jesteśmy jeszcze wtedy ani już później a właśnie przypadkowo gdzieś tu i teraz.
Wszystko zależy od tego, na którym etapie właśnie się znajdujemy?
Dlatego aktualnie istniejemy a nie "nie istniejemy"? Od czego to zależy, gdzie na osi swojego losu właśnie się znajdujemy?
Ale co to naprawdę znaczy?

Re: Łamigłówka Stanisława Lema
I nie może ktoś mówić, że zależy to po prostu od wieku istoty. Każdy jest sobą aktualnie w każdym swoim wieku. Tylko zależy kiedy właśnie.


Re: Łamigłówka Stanisława Lema
"
Stanisław Lem
pisarz
(...)
Co się tyczy sensu cierpienia rozumianego w sposób chrześcijański, to ktoś wierzący oczywiście może swoje cierpienia zaadresować wyżej i czerpać stąd pociechę transcendentalną. Ja jednak uważam, że człowiek psuje się podobnie jak samochód, a nie widzę większego sensu w ofiarowywaniu komukolwiek cierpienia samochodu".
https://www.polityka.pl/tygodnikpolityk ... nazja.read
"Inaczej żyje się i umiera w obliczu Boga, inaczej w obliczu nicości"
http://www3.archidiecezja.lodz.pl/czyte ... at/t7.html
Umiera się w obliczu siebie samego!
Niby dlaczego w obliczu jakiejś nicości? Nie ma dowodów na żadnego Boga, ale skąd pomysł o nicości? Cały świat pozostaje w stanie nienaruszonym a przerwa w istnieniu nie dodaje ani nie odejmuje ani jednego atomu ze zbioru wszechrzeczy. Postać zmarłego można odtworzyć podobnie jak nowy identyczny samochód i oddać rodzinie i wszystko będzie się zgadzało.
A czy będzie w nim ten sam duch, to już nikt nie pomyśli.
Nie znaczy to jednak, że wpada on w nicość.
Stanisław Lem
pisarz
(...)
Co się tyczy sensu cierpienia rozumianego w sposób chrześcijański, to ktoś wierzący oczywiście może swoje cierpienia zaadresować wyżej i czerpać stąd pociechę transcendentalną. Ja jednak uważam, że człowiek psuje się podobnie jak samochód, a nie widzę większego sensu w ofiarowywaniu komukolwiek cierpienia samochodu".
https://www.polityka.pl/tygodnikpolityk ... nazja.read
"Inaczej żyje się i umiera w obliczu Boga, inaczej w obliczu nicości"
http://www3.archidiecezja.lodz.pl/czyte ... at/t7.html
Umiera się w obliczu siebie samego!
Niby dlaczego w obliczu jakiejś nicości? Nie ma dowodów na żadnego Boga, ale skąd pomysł o nicości? Cały świat pozostaje w stanie nienaruszonym a przerwa w istnieniu nie dodaje ani nie odejmuje ani jednego atomu ze zbioru wszechrzeczy. Postać zmarłego można odtworzyć podobnie jak nowy identyczny samochód i oddać rodzinie i wszystko będzie się zgadzało.
A czy będzie w nim ten sam duch, to już nikt nie pomyśli.
Nie znaczy to jednak, że wpada on w nicość.
Re: Łamigłówka Stanisława Lema
Może w obliczu nicości umierają istoty, które wywróciły na nice swoją poprzednią wiarę i teraz cierpią na brak wiary.
Osoby rozumne mają do wyboru cały wszechświat innych możliwości nowej pierwszej chwili pośmiertnego spotkania z istnieniem, pośrednich pomiędzy Absolutem a światem i niedoskonałym realnie istnieniem, jakiego pełno od zawsze. Od zmartwychwstania ze wszystkimi dawnymi narządami i identyczną postacią, poprzez wędrówkę dusz i reinkarnację, aż do zwykłego narodzenia się gdzieś indziej jako ktoś inny. Do kolejnego mozolnego dziergania układu żywego i świadomego z materii przez jakiś kod we Wszechświecie i powstawania swojej świadomości, tylko tym różniącej się od wcześniejszej, że nie mającej wspólnej kontynuacji materialnej postaci i losu.
Może w ten sposób trzeba podejść do tego paradoksu przerwy w istnieniu, pozytywnie, od strony dwóch istnień a nie dwóch nieistnień. (Nie, że kopia skonstruowana jeszcze za mojego życia nie będzie mną i kiedy ja zniknę, to też nie będzie i mnie czyli podwójne nieistnienie i błąd. Może będzie mogła w pewnych warunkach być mną i ja będę sobą, a zniszczenie tych dwóch postaci nie doda nic ani nie ujmie, po prostu zatrzyma daną interesującą nas świadomość w przerwie w istnieniu. Jak dostałem ową wyjątkową świadomość w sposób naturalny przy narodzinach jako jedna osoba z całego tłumu potencjalnych? W jakiś sposób naturalny chyba.
Może obdzielić jednym duchem więcej niż jedną osobę?
Osoby rozumne mają do wyboru cały wszechświat innych możliwości nowej pierwszej chwili pośmiertnego spotkania z istnieniem, pośrednich pomiędzy Absolutem a światem i niedoskonałym realnie istnieniem, jakiego pełno od zawsze. Od zmartwychwstania ze wszystkimi dawnymi narządami i identyczną postacią, poprzez wędrówkę dusz i reinkarnację, aż do zwykłego narodzenia się gdzieś indziej jako ktoś inny. Do kolejnego mozolnego dziergania układu żywego i świadomego z materii przez jakiś kod we Wszechświecie i powstawania swojej świadomości, tylko tym różniącej się od wcześniejszej, że nie mającej wspólnej kontynuacji materialnej postaci i losu.
Może w ten sposób trzeba podejść do tego paradoksu przerwy w istnieniu, pozytywnie, od strony dwóch istnień a nie dwóch nieistnień. (Nie, że kopia skonstruowana jeszcze za mojego życia nie będzie mną i kiedy ja zniknę, to też nie będzie i mnie czyli podwójne nieistnienie i błąd. Może będzie mogła w pewnych warunkach być mną i ja będę sobą, a zniszczenie tych dwóch postaci nie doda nic ani nie ujmie, po prostu zatrzyma daną interesującą nas świadomość w przerwie w istnieniu. Jak dostałem ową wyjątkową świadomość w sposób naturalny przy narodzinach jako jedna osoba z całego tłumu potencjalnych? W jakiś sposób naturalny chyba.
Może obdzielić jednym duchem więcej niż jedną osobę?
Re: Łamigłówka Stanisława Lema
W każdym razie bardziej nobilitować swoją duszę na tle całego Wszechświata, sprawdzać, czy aby nie jest bardziej z nim kompatybilna niż się wydaje, a nie przewidywać swój nieodwracalny kres jako przypadkowego, chwilowego tworu nie pasującego do wieczności i nieskończoności świata jak w Dialogach:
"HYLAS: Starałem się rozważać w sposób możliwie ścisły i mogę powiedzieć, że
doszedłem już do pewnych, acz skromnych, rezultatów. Chodzi mi o to, czy nie można
obliczyć matematycznego prawdopodobieństwa takiego przyszłego zdarzenia (po mym
zgonie), w którym pewna ilość atomów ponownie ułoży się i połączy w strukturę mego
żywego organizmu? Czy zamysł taki nie jest całkiem podobny do chęci obliczenia, jakie
zachodzi prawdopodobieństwo wielokrotnego wyrzucenia dwunastu oczek w grze w kości?
FILONOUS: Nie, taki zamysł nie jest podobny do obliczania prawdopodobieństwa
następnego rzutu kośćmi, mój drogi. Pomiędzy szeregiem takich samych rzutów kości a
szeregiem istniejących po sobie w czasie Hylasów nie ma analogii w tym znaczeniu, na jakim
ci zależy. Może wyrazisz dokładnie, jak wyobrażasz sobie takie ponowne ocknięcie się twej
świadomej bytu osoby?
HYLAS: Rozmyślałem tej nocy na progu domostwa, zapatrzony w gwiazdy. W pobliżu nie
było żadnej żywej istoty. Czułem się jedynym świadomym istnieniem wobec
nieskończoności, wobec gwiazd, i pomyślałem, że nie jest to tylko przelotne wrażenie, lecz
prawda, albowiem wszystkie razem wzięte żywe twory, zwierzęta, rośliny, bakterie, jakie
tylko istniały na ziemi od jej początku po dzień dzisiejszy, stanowią jeno mikroskopijnie
drobny, znikomy ułamek całej materii Kosmosu, która w swym przerażającym ogromie
mgławic i galaktyk jest martwa aż po najdalsze granice spojrzenia. Jakaż to zadziwiająca
szansa, myślałem, jakiż to rzadki a szczęśliwy traf powoduje, że jakiś martwy okruch, jakaś
bryła biernej, bezwładnej, niezdolnej do odczuwania materii wciągnięta zostaje w obręb
procesów życiowych i przekształcona przez nie, zasymilowana, przemieniona w tkanki żywej
istoty, staje się najwyższym tworem bytu — myślącym jestestwem. A przecież taki wypadek
nader niezwykły zdarzył się już właśnie w odniesieniu do materii mego ciała. Tak myślałem
pod ugwieżdżonym niebem. Bo zważ, przyjacielu, że ta materia, która wypełnia moją
czaszkę, była niegdyś martwa, te atomy fosforu, węgla, tlenu, żelaza przez nieskończoność
obracały się w obrębie lodowatych mgławic, krążyły w mroku kosmicznym, aż znalazły się
na Ziemi i po milionleciach wciągnięte w orbitę ewolucji do tego doszły, iż stały się moim
mózgiem! Jeżeli zaś stało się to raz, to dlaczego nie może się taki wypadek powtórzyć?
FILONOUS: Ty poetą winieneś był zostać, drogi Hylasie. Wzruszyłeś mnie lirycznym
żarem swych słów, co się wszelako tyczy ich wartości poznawczej, to muszę oświadczyć z
przykrością, że jest znikoma. Przecież już ci przedstawiłem tak gorąco przez ciebie
upragnione wydarzenie, to mianowicie, kiedy twój pośmiertny proch, chłodne twe szczątki
zostają na nowo „wciągnięte w orbitę procesów życiowych”, a to przez fakt spożycia cię
przez twego sobowtóra na owej wyspie bezludnej. Odrzuciłeś jednak ten pomysł jako nic ci,
w sensie powołania cię do ponownego istnienia, nie obiecujący. Przyznaję, iż tamta sytuacja
była w szczegółach nieco trywialna i daleka pod względem wartości romantycznych od tej,
którą ty sobie pod ugwieżdżonym niebem wyobraziłeś, ale czy my w tej chwili zajmujemy się
oceną estetyczną wydarzeń, czy też ich treścią poznawczą, mój kochany?
HYLAS: I znowu ściągnąłeś mnie z nieba na ziemię, przyjacielu. Otrzeźwiony, przyznaję
żem się nie dość ściśle i ostrożnie wyrażał. Jakże to, czy doprawdy nie można obliczyć
matematycznej szansy mego ponownego istnienia po zgonie — w rozumieniu czysto
materialnym, odrzucającym spekulacje metafizyczne na temat duszy i jej podobnych fikcji?
FILONOUS: Pytanie o twoje przyszłe istnienie jest to pytanie o jutrzejsze wianie
wczorajszego wiatru. Jesteś zdarzeniem niepowtarzalnym, mój kochany.
HYLAS: Dlaczego?
FILONOUS: Jeśli nie zważać na gwiazdy, poczucie osamotnienia pod nimi, dążenie do
nieśmiertelności i inne wartości liryczne, to rzecz ma się wcale prosto. Można, w samej
rzeczy, obliczyć, jakie jest prawdopodobieństwo ponownego powstania istoty strukturalnie
tobie analogicznej.
HYLAS: A widzisz.
FILONOUS: Czekajże. Ciało twoje mogłoby powstać np. w łonie jakiejś stygnącej
mgławicy poprzez szczególnie pomyślne spotkanie takich właśnie atomów, z jakich ty się
składasz, przy czym atomy te musiałyby zbiec się w jednym miejscu i wejść z sobą w
odpowiednie związki organiczne. Wszelako byłoby to zjawisko raczej osobliwe. Powiedz mi,
czy jest możliwe, że podczas prac górniczych ludzie odkryją w głębi jakiegoś pokładu żelaza
nowoczesny samochód, powstały w ten sposób, że atomy żelaza ułożyły się przypadkiem w
ramę, motor z tłokami, przewody, koła, kable i karoserię?
HYLAS: Nie, to niemożliwe.
FILONOUS: Dlaczego? Jeśli spytać fizyka, odpowie ci, że wiedza jego nie wyklucza
zdarzeń mało prawdopodobnych. Druga zasada termodynamiki przychodzi nam tu z pomocą
wyjaśniając, że najczęściej zachodzą stany najbardziej prawdopodobne. Po odpowiednim
obliczeniu dojdziemy do wyniku powiadającego na przykład, że jeśli przez najbliższe 70
kwintylionów lat ludzie będą pilnie przeszukiwać złoża rudy żelaznej na 100 trylionach planet
Galaktyki, to znajdą nasz samochód (znaczy to, że znalezienie tego samochodu stanie się
faktem obarczonym sporą dozą prawdopodobieństwa). Otóż spontaniczne wykrystalizowanie
się z rudy żelaznej samochodu jest nadzwyczaj banalnym, codziennym wręcz wydarzeniem w
porównaniu ze spontanicznym powstaniem ciała ludzkiego poprzez zejście się 80 trylionów
atomów… Powiedzmy, że szansa takiego zdarzenia wynosi jeden do centyliona. Jeśli Kosmos
istnieć ma nieskończenie długo, czasu mamy dość i taki wyborny, korzystny dla ciebie
przypadek wreszcie się zdarzy. Co z tego? To, że ty nią będziesz mieć nic z tej „głównej
wygranej na loterii kosmicznej”, całkiem po prostu dlatego, iż ów „przyszły Hylas” nie jest
niczym z tobą związany i nie ma między wami żadnej ciągłości. Być może powstał cm już
teraz w spokojnym kąciku mgławicy Psów Gończych. To on przecież poznaje ową mgławicę i
w jej turbulencjach się przechadza, a nie ty. To samo zaszłoby też i po twym zgonie. Szansę
„wyrzucenia Hylasa” w „grze atomami” odpowiadają szansom wyrzucenia dwunastu oczek w
grze kośćmi, ale zachodzi ta różnica, że każdy taki Hylas jest sobie Hylasem, a nie Hylasem
jakoś związanym z tymi innymi. Nie ma pomiędzy nimi związku pamięciowego, będącego
szczególną formą więzi przyczynowej.
Uważam, żeśmy doprawdy nadto wiele czasu poświęcili tak banalnemu zagadnieniu;
spowodował to twój upór w ściganiu majaków „atomowego zmartwychwstania”. Wywód taki
jest matematycznie w porządku, co się wszakże tyczy jego strony fizykalnej, mówienie o
Wszechświecie za sto kwintylionów lat nie ma żadnego sensu, gdyż na takie ekstrapolacje
czasowe nie zezwalają współczesne wiadomości".
Stanisław Lem "Dialogi"
A gdzie powiedziane, że do "zaistnienia sobą" jest potrzebny jakiś związek pamięciowy sprzed rozpadu i po rozpadzie? Wystarczy, że będzie to ten a nie inny i będzie to czuł przez to, że istnieje. Nieważne w jaki sposób, gdzie i w jakiej postaci.
Ale z tym pożarciem swoich atomów ciała na wyspie bezludnej przez swojego sobowtóra to naprawdę niezły eksperyment. Niestety nikt w ten sposób nie znajdzie kontynuacji pośmiertnej, a tylko przesłanka do uznania wszystkich innych za istniejących w dziwny niematerialny a powtarzalny sposób równolegle w podobnych duszach za barierą międzyosobową, niezależnie od podobieństw czy różnic postaci materialnych.
Nie znaczy to jednak, że ktoś sam znika w niewiadomy sposób a pozostają tylko sami inni. To na tej danej jednostkowej duszy trzeba się skupić, żeby jej nie przegapić.
"HYLAS: Starałem się rozważać w sposób możliwie ścisły i mogę powiedzieć, że
doszedłem już do pewnych, acz skromnych, rezultatów. Chodzi mi o to, czy nie można
obliczyć matematycznego prawdopodobieństwa takiego przyszłego zdarzenia (po mym
zgonie), w którym pewna ilość atomów ponownie ułoży się i połączy w strukturę mego
żywego organizmu? Czy zamysł taki nie jest całkiem podobny do chęci obliczenia, jakie
zachodzi prawdopodobieństwo wielokrotnego wyrzucenia dwunastu oczek w grze w kości?
FILONOUS: Nie, taki zamysł nie jest podobny do obliczania prawdopodobieństwa
następnego rzutu kośćmi, mój drogi. Pomiędzy szeregiem takich samych rzutów kości a
szeregiem istniejących po sobie w czasie Hylasów nie ma analogii w tym znaczeniu, na jakim
ci zależy. Może wyrazisz dokładnie, jak wyobrażasz sobie takie ponowne ocknięcie się twej
świadomej bytu osoby?
HYLAS: Rozmyślałem tej nocy na progu domostwa, zapatrzony w gwiazdy. W pobliżu nie
było żadnej żywej istoty. Czułem się jedynym świadomym istnieniem wobec
nieskończoności, wobec gwiazd, i pomyślałem, że nie jest to tylko przelotne wrażenie, lecz
prawda, albowiem wszystkie razem wzięte żywe twory, zwierzęta, rośliny, bakterie, jakie
tylko istniały na ziemi od jej początku po dzień dzisiejszy, stanowią jeno mikroskopijnie
drobny, znikomy ułamek całej materii Kosmosu, która w swym przerażającym ogromie
mgławic i galaktyk jest martwa aż po najdalsze granice spojrzenia. Jakaż to zadziwiająca
szansa, myślałem, jakiż to rzadki a szczęśliwy traf powoduje, że jakiś martwy okruch, jakaś
bryła biernej, bezwładnej, niezdolnej do odczuwania materii wciągnięta zostaje w obręb
procesów życiowych i przekształcona przez nie, zasymilowana, przemieniona w tkanki żywej
istoty, staje się najwyższym tworem bytu — myślącym jestestwem. A przecież taki wypadek
nader niezwykły zdarzył się już właśnie w odniesieniu do materii mego ciała. Tak myślałem
pod ugwieżdżonym niebem. Bo zważ, przyjacielu, że ta materia, która wypełnia moją
czaszkę, była niegdyś martwa, te atomy fosforu, węgla, tlenu, żelaza przez nieskończoność
obracały się w obrębie lodowatych mgławic, krążyły w mroku kosmicznym, aż znalazły się
na Ziemi i po milionleciach wciągnięte w orbitę ewolucji do tego doszły, iż stały się moim
mózgiem! Jeżeli zaś stało się to raz, to dlaczego nie może się taki wypadek powtórzyć?
FILONOUS: Ty poetą winieneś był zostać, drogi Hylasie. Wzruszyłeś mnie lirycznym
żarem swych słów, co się wszelako tyczy ich wartości poznawczej, to muszę oświadczyć z
przykrością, że jest znikoma. Przecież już ci przedstawiłem tak gorąco przez ciebie
upragnione wydarzenie, to mianowicie, kiedy twój pośmiertny proch, chłodne twe szczątki
zostają na nowo „wciągnięte w orbitę procesów życiowych”, a to przez fakt spożycia cię
przez twego sobowtóra na owej wyspie bezludnej. Odrzuciłeś jednak ten pomysł jako nic ci,
w sensie powołania cię do ponownego istnienia, nie obiecujący. Przyznaję, iż tamta sytuacja
była w szczegółach nieco trywialna i daleka pod względem wartości romantycznych od tej,
którą ty sobie pod ugwieżdżonym niebem wyobraziłeś, ale czy my w tej chwili zajmujemy się
oceną estetyczną wydarzeń, czy też ich treścią poznawczą, mój kochany?
HYLAS: I znowu ściągnąłeś mnie z nieba na ziemię, przyjacielu. Otrzeźwiony, przyznaję
żem się nie dość ściśle i ostrożnie wyrażał. Jakże to, czy doprawdy nie można obliczyć
matematycznej szansy mego ponownego istnienia po zgonie — w rozumieniu czysto
materialnym, odrzucającym spekulacje metafizyczne na temat duszy i jej podobnych fikcji?
FILONOUS: Pytanie o twoje przyszłe istnienie jest to pytanie o jutrzejsze wianie
wczorajszego wiatru. Jesteś zdarzeniem niepowtarzalnym, mój kochany.
HYLAS: Dlaczego?
FILONOUS: Jeśli nie zważać na gwiazdy, poczucie osamotnienia pod nimi, dążenie do
nieśmiertelności i inne wartości liryczne, to rzecz ma się wcale prosto. Można, w samej
rzeczy, obliczyć, jakie jest prawdopodobieństwo ponownego powstania istoty strukturalnie
tobie analogicznej.
HYLAS: A widzisz.
FILONOUS: Czekajże. Ciało twoje mogłoby powstać np. w łonie jakiejś stygnącej
mgławicy poprzez szczególnie pomyślne spotkanie takich właśnie atomów, z jakich ty się
składasz, przy czym atomy te musiałyby zbiec się w jednym miejscu i wejść z sobą w
odpowiednie związki organiczne. Wszelako byłoby to zjawisko raczej osobliwe. Powiedz mi,
czy jest możliwe, że podczas prac górniczych ludzie odkryją w głębi jakiegoś pokładu żelaza
nowoczesny samochód, powstały w ten sposób, że atomy żelaza ułożyły się przypadkiem w
ramę, motor z tłokami, przewody, koła, kable i karoserię?
HYLAS: Nie, to niemożliwe.
FILONOUS: Dlaczego? Jeśli spytać fizyka, odpowie ci, że wiedza jego nie wyklucza
zdarzeń mało prawdopodobnych. Druga zasada termodynamiki przychodzi nam tu z pomocą
wyjaśniając, że najczęściej zachodzą stany najbardziej prawdopodobne. Po odpowiednim
obliczeniu dojdziemy do wyniku powiadającego na przykład, że jeśli przez najbliższe 70
kwintylionów lat ludzie będą pilnie przeszukiwać złoża rudy żelaznej na 100 trylionach planet
Galaktyki, to znajdą nasz samochód (znaczy to, że znalezienie tego samochodu stanie się
faktem obarczonym sporą dozą prawdopodobieństwa). Otóż spontaniczne wykrystalizowanie
się z rudy żelaznej samochodu jest nadzwyczaj banalnym, codziennym wręcz wydarzeniem w
porównaniu ze spontanicznym powstaniem ciała ludzkiego poprzez zejście się 80 trylionów
atomów… Powiedzmy, że szansa takiego zdarzenia wynosi jeden do centyliona. Jeśli Kosmos
istnieć ma nieskończenie długo, czasu mamy dość i taki wyborny, korzystny dla ciebie
przypadek wreszcie się zdarzy. Co z tego? To, że ty nią będziesz mieć nic z tej „głównej
wygranej na loterii kosmicznej”, całkiem po prostu dlatego, iż ów „przyszły Hylas” nie jest
niczym z tobą związany i nie ma między wami żadnej ciągłości. Być może powstał cm już
teraz w spokojnym kąciku mgławicy Psów Gończych. To on przecież poznaje ową mgławicę i
w jej turbulencjach się przechadza, a nie ty. To samo zaszłoby też i po twym zgonie. Szansę
„wyrzucenia Hylasa” w „grze atomami” odpowiadają szansom wyrzucenia dwunastu oczek w
grze kośćmi, ale zachodzi ta różnica, że każdy taki Hylas jest sobie Hylasem, a nie Hylasem
jakoś związanym z tymi innymi. Nie ma pomiędzy nimi związku pamięciowego, będącego
szczególną formą więzi przyczynowej.
Uważam, żeśmy doprawdy nadto wiele czasu poświęcili tak banalnemu zagadnieniu;
spowodował to twój upór w ściganiu majaków „atomowego zmartwychwstania”. Wywód taki
jest matematycznie w porządku, co się wszakże tyczy jego strony fizykalnej, mówienie o
Wszechświecie za sto kwintylionów lat nie ma żadnego sensu, gdyż na takie ekstrapolacje
czasowe nie zezwalają współczesne wiadomości".
Stanisław Lem "Dialogi"
A gdzie powiedziane, że do "zaistnienia sobą" jest potrzebny jakiś związek pamięciowy sprzed rozpadu i po rozpadzie? Wystarczy, że będzie to ten a nie inny i będzie to czuł przez to, że istnieje. Nieważne w jaki sposób, gdzie i w jakiej postaci.
Ale z tym pożarciem swoich atomów ciała na wyspie bezludnej przez swojego sobowtóra to naprawdę niezły eksperyment. Niestety nikt w ten sposób nie znajdzie kontynuacji pośmiertnej, a tylko przesłanka do uznania wszystkich innych za istniejących w dziwny niematerialny a powtarzalny sposób równolegle w podobnych duszach za barierą międzyosobową, niezależnie od podobieństw czy różnic postaci materialnych.

Nie znaczy to jednak, że ktoś sam znika w niewiadomy sposób a pozostają tylko sami inni. To na tej danej jednostkowej duszy trzeba się skupić, żeby jej nie przegapić.
Re: Łamigłówka Stanisława Lema
Nasuwa mi się pewne wyobrażenie modelu owych istnień równoległych. Na przykład szklany pojemnik idealnie przezroczysty o ściankach nieskończenie cienkich, przez który prześwituje cała rzeczywistość. Można wkładać do tych pojemników kolejne takie same i to w nieskończonej ilości a zawsze będzie niby to samo. Ale powtórzone wielokrotnie w tajemniczy sposób. I tak pewnie jest z duszami na tle świata.
Re: Łamigłówka Stanisława Lema
Rzeczywistość jest powtarzana tyle razy, ile razy nowa samoświadomość zaistnieje. Niby jest jedna a istnienia są wewnątrz niej, mniejsze od niej wielokrotnie, ale jednak każda z nich obejmuje całość. Taka tajemnicza nierówność matematyczna.
Re: Łamigłówka Stanisława Lema
"...ojciec Stefana był wynalazcą, wszystko inne robił z musu, opędzał się od świata jak od much, gubił
nieraz dni, przeżywał dwa razy czwartek, a potem okazywało się, że uronił środę, ale to nie
było prawdziwe roztargnienie, a tylko nadmierna koncentracja na tej idei, która w tym czasie
akurat go opętała. Kiedy nie spał ani nie chorował, można było dać głowę, że siedzi w swym
miniaturowym, na poddaszu urządzonym warsztacie, pośród gazowych i spirytusowych
płomieni, rozgrzanych narzędzi, w zapachu kwasów i metali, i przymierza coś, szlifuje,
zespala, a wszystkie owe czynności, składające się na proces wynajdywania, nigdy nie
ustawały, choć odmieniały się wynalazcze zamierzenia. Z jednego niepowodzenia ojciec
wchodził w następne z jednakową wiarą i pasją, tak silną, że na obcych czynił wrażenie
odrętwiałego czy wręcz bezmyślnego. Stefana nigdy nie traktował jak dziecko. Do malca,
który zjawiał się w półmrocznym warsztacie, przemawiał tak, jak się mówi do dorosłego, ale
takiego, który na przykład niedosłyszy, więc konwersacja z nim ciągle się rwie i pełno w niej
nieporozumień,. Nie bacząc na to, z ustami pełnymi śrubek, w popalonym fartuchu,
przechodząc od tokarni do imadła i na powrót do tokarni, mówił do niego, jakby wykładał z
przerwami, wypełnionymi szczególnie skupionym majstrowaniem. A o czym mówił? Stefan
nie wiedział teraz dobrze, bo kiedy słuchał owych przemówień, był zbyt mały, by pojąć ich
sens, ale zdaje się, że mawiał na przykład tak: „Tego, co było i minęło, nie ma tak, jak gdyby
tego w ogóle nigdy nie było. To jest jak ciastko wczoraj zjedzone, nic.z niego nie masz.
Dlatego można by sobie dorobić przeszłość, której się nie miało; jeśli się w nią tylko uwierzy,
to już będzie tak, jakby się ją naprawdę przeżyło”.
Raz powiedział mu znów: „Czy chciałeś przyjść na świat? Prawda, że nie? No, nie mogłeś
chcieć, kiedy cię nie było. Widzisz, ja też nie chciałem, żebyś ty przyszedł na świat. To
znaczy chciałem syna, ale nie ciebie, bo przecież ciebie nie znałem, więc nie mogłem cię
chcieć… Chciałem syna w ogóle a ty jesteś ten rzeczywisty…”
Stefan właściwie rzadko się odzywał i o nic ojca nie pytał, ale zdarzyło się (miał z
piętnaście lat), że spytał, co ojciec będzie robił, kiedy mu się już uda opracowywany
wynalazek? Ojciec nachmurzył się, a po dłuższym milczeniu odparł, że zajmie się
wynajdywaniem czegoś innego. „Po co?” — spytał pochopnie Stefan. Pytanie to, jak i
pierwsze, podyktowane było głęboko ukrywaną, ale tężejącą z latami niechęcią do
osobliwego zawodu ojca, który — o tym wiedział chłopiec aż nazbyt dobrze — był
przedmiotem powszechnego wydziwiania, a odium tej dziwności padało i na niego. Spytany
przez podrastającego syna pan Trzyniecki powiedział mu: „Stefku, tak pytać nie wolno.
Widzisz, gdyby umierającego spytać, czy chce jeszcze raz żyć od nowa, na pewno się zgodzi i
nie będzie wcale pytać, po co ma żyć. To samo jest z moją pracą”."
— Zostaw to, zostaw. Tak, leczy. To już wszystko jedno — zagłębiał się w poduszkę. —
Stefan, ten czas przychodzi na każdego. Kiedy największą zgryzotą jest, żeby jakaś żyłka w
mózgu nie pękła. To głupie, ale nie chciałoby się naraz umrzeć. Żeby wiedzieć wprzód. Ale to
nie ma sensu.
Gładząca ręka zatrzymała się jakby onieśmielona.
— Myśmy się tak mało znali. Nie miałem nigdy czasu. Teraz widzę, że to właściwie
wszystko jedno: ci, co się spieszą, i ci, co mają czas, dochodzą do jednego miejsca. Nigdy nie
żałuj, nie żałuj.
Zamilkł, potem dodał:
— Żebyś nigdy nie żałował, że byłeś tu, a nie tam, coś mogłeś zrobić, a nie zrobiłeś. Nie
wierz w to. Nie zrobiłeś, bo nie mogłeś. Wszystko ma swój sens tylko dlatego, bo się kończy.
Widzisz: zawsze i wszędzie — to przecież to samo, co: nigdzie i nigdy. Nie żałuj, pamiętaj!
Znowu ucichł oddychając głośniej niż przedtem.
— Właściwie nie to ci chciałem powiedzieć. Ale już mnie nawet głowa nie słucha.
— Ja bym ci, ojcze, może dał… nie wiem, czy bierzesz jakieś lekarstwa?
— Kłują mnie igłami, kłują — powiedział ojciec — nie myśl o tym. Ty masz do mnie żal,
co? Powiedz!
— Ależ…
— Nie będziemy sobie teraz kłamać, co? Miałeś żal, ja wiem. Nigdy nie było czasu.
Zresztą byliśmy obcy. Widzisz, ja nie chciałem nigdy zrezygnować z siebie, widocznie ciebie
nie kochałem, bo to by było… nie wiem zresztą. Stefan, czy tobie jest dobrze?
Tu Stefan nie znalazł słów.
— Ja cię nie pytam, czy jesteś szczęśliwy. O tym, że się jest szczęśliwym, wie się dopiero
potem, kiedy to minęło. Człowiek żyje zmianą. Powiedz, czy masz dziewczynę? Może chcesz
się żenić?
Stefana złapało coś za gardło. — Oto człowiek umierający i prawie obcy, a myśli o mnie.
Czy ja bym tak umiał? — spytał siebie i nawet na to nie znalazł odpowiedzi.
— Nic nie mówisz? Więc masz?
Pokręcił przecząco opuszczoną głową. Oczy ojca były błękitne i przekrwione, ale nade
wszystko zmęczone.
— Tak. Tu nie można radami pomóc. Ale ci powiem: my, Trzynieccy, jesteśmy tacy, że
potrzeba nam kobiety. Nie dojdziemy sami do ładu. Człowiek, żeby mógł czysto żyć, sam
musi być czysty. Ty zawsze byłeś krnąbrny, może ja źle mówię. Ale nie umiałeś wybaczać, a
to właściwie wszystko, więcej nie trzeba nic. Nie wiem, czy się nauczysz.. W każdym razie
od kobiety nie trzeba wymagać ani urody, ani rozumu. Tylko miękkości. Czucia. Reszta już
przyjdzie sama. A bez miękkości…
Zamknął oczy.
— …nic nie warte… A to tak łatwo…
"Szpital Przemieniania" Stanisław Lem
Re: Łamigłówka Stanisława Lema
Feministki by go zjadły.
Kobieta jako zwiewna, wrażliwa, delikatna i współczująca, pełna miękkości i miłosierdzia Biała Dama?
Bez kobiety mężczyzna się pogubi, stanie krnąbrny, wredny, bezlitosny, wojujący z życiem a i w końcu i tak okaże się, że to nic nie warte?
To nie te czasy?
W ogóle bohaterowie książek Lema nieco zbyt są uzależnieni od miłości kobiet, moim zdaniem. Latają za nimi czy ich duchami na Solaris, przysięgają patetycznie przed kobietą na księgę, która okazuje się pudełkiem z pomadkami, dają się uwieść a potem wołają, żeby ich dziewucha ratowała przed miłością nie do zniesienia, czy znowu po rzezi hitlerowskiej na pacjentach szpitala dla chorych psychicznie, opadają rozpaczliwie w objęcia koleżanki lekarki, która daje im więcej, niż miłość, bo w takiej sytuacji ona daje siebie jak ostatni kawałek chleba...
Miało to z pewnością wpływ na moją osobowość i sam zacząłem tak myśleć. Kobieta miała być dla mnie natchnieniem, muzą, pod wpływem miłości i obecności tak cudnej istoty chciałem rozkwitnąć i zdobyć cały świat.
W realnym życiu mało mnie szlag nie trafił po kobietach i musiałem zaraz leczyć kompleksy, złamane serce i poczucie własnej wartości.
Jak sam pozbierałem to pozbierałem. Kobieta nic mi nie dała.
Trzeba się uniezależnić od tych zdradliwych istot.
Nie ma głupich.
Najlepsze i najskuteczniejsze działanie w istnieniu u mnie było wtedy, kiedy zajmowałem się sam sobą i miałem własne powody do życia, korzystania ze swoich możliwości i poznawania Wszechświata.
Zwłaszcza, że ja, jako ja w tłumie, ciągle mam do czynienia z wyjątkowym zjawiskiem na całą wieczność, czyli tajemnicą życia i śmierci, istnienia i sensu bycia jedyną istotą, która nie jest na zewnątrz mnie.
Kobieta jako zwiewna, wrażliwa, delikatna i współczująca, pełna miękkości i miłosierdzia Biała Dama?
Bez kobiety mężczyzna się pogubi, stanie krnąbrny, wredny, bezlitosny, wojujący z życiem a i w końcu i tak okaże się, że to nic nie warte?
To nie te czasy?
W ogóle bohaterowie książek Lema nieco zbyt są uzależnieni od miłości kobiet, moim zdaniem. Latają za nimi czy ich duchami na Solaris, przysięgają patetycznie przed kobietą na księgę, która okazuje się pudełkiem z pomadkami, dają się uwieść a potem wołają, żeby ich dziewucha ratowała przed miłością nie do zniesienia, czy znowu po rzezi hitlerowskiej na pacjentach szpitala dla chorych psychicznie, opadają rozpaczliwie w objęcia koleżanki lekarki, która daje im więcej, niż miłość, bo w takiej sytuacji ona daje siebie jak ostatni kawałek chleba...
Miało to z pewnością wpływ na moją osobowość i sam zacząłem tak myśleć. Kobieta miała być dla mnie natchnieniem, muzą, pod wpływem miłości i obecności tak cudnej istoty chciałem rozkwitnąć i zdobyć cały świat.
W realnym życiu mało mnie szlag nie trafił po kobietach i musiałem zaraz leczyć kompleksy, złamane serce i poczucie własnej wartości.
Jak sam pozbierałem to pozbierałem. Kobieta nic mi nie dała.
Trzeba się uniezależnić od tych zdradliwych istot.
Nie ma głupich.
Najlepsze i najskuteczniejsze działanie w istnieniu u mnie było wtedy, kiedy zajmowałem się sam sobą i miałem własne powody do życia, korzystania ze swoich możliwości i poznawania Wszechświata.
Zwłaszcza, że ja, jako ja w tłumie, ciągle mam do czynienia z wyjątkowym zjawiskiem na całą wieczność, czyli tajemnicą życia i śmierci, istnienia i sensu bycia jedyną istotą, która nie jest na zewnątrz mnie.

Re: Łamigłówka Stanisława Lema
"To posiadanie siebie samego, stałe ustosunkowywanie się do siebie, bycie istotą dziejową jest sensem powiedzenia: "ja jestem", sensem "bycia sobą", - tzn. sposobu bycia nazywanego egzystencją.
Rozstrzygający zatem wydaje się fakt iż siebie posiadam (mich habe), fundamentalne doświadczenie, w którym spotykam siebie jako Siebie; tak że - żyjąc w tym doświadczeniu - mogę, zgodnie z jego sensem, pytać o sens "ja jestem". To posiadanie mnie samego (Mich-selbst-haben) jest z różnych względów wieloznaczne, przy czym ową wieloznaczność należy ujmować nie tyle w systematycznie sklasyfikowanych i wyraźnie od siebie odróżnionych, ile raczej w specyficznie historycznych kontekstach.
To kluczowe znaczenie dziejów, dla zrozumienia fenomenu "posiadania siebie" ukazuje, że nie chodzi w tym posiadaniu o bycie właścicielem, noszenie, przynależenie itp., lecz jest to pewnie dzianie, ruch, który Heidegger nazywa "żywym procesem uzyskiwania i tracenia zażyłości z samym konkretnie przeżytym (gelebten) życiem.
Posiadanie siebie ma dwa modi: tracenie siebie i pozyskiwanie siebie. Ruch życia jest nieustanną ucieczką przed sobą i powracaniem do siebie. Życie przebiega od motywacji do tendencji. Między nie Heidegger wprowadza tzw. sens odniesienia (Bezugssinn). Owo odniesienie może mieć różne stopnie. Stopnień bliskości względem tego sensu określa stopień posiadania siebie. Im coś jest bardziej związane z tym sensem odniesienia, tym bardziej jest źródłowe.
Nauka na przykład, niejako programowo zrywając z tym, jak człowiek doświadcza ("subiektywnie") świata najmocniej oddala się od odniesienia, przez to jest też czymś najmniej źródłowym.
Można być blisko siebie lub też całkowicie daleko. Można zachować ciągłość swego życia lub żyć "poza" własną historią. Bliskość wobec własnego życia definiuje sobość, mnie samego (Selbst). Nie ma żadnego punktowego ja, ani konglomeratu przeżyć. Sobość wyraża się w sytuacji, która jest swoistym charakterem posiadania siebie. Heidegger postuluje Phanomenologie Selbst i punktuje tylko, że w jej ramach trzebaby poruszyć takie kwestie jak powołanie, los czy łaska.
Związany jest z tym problem czasu. Heidegger nadmienia, że brak rozjaśnienia fenomenu posiadania siebie i związanych z nim fenomenów łaski czy losu jest przyczyną wielu nieporozumień zwłaszcza w teologii i filozofii religii.
"Źródła i inspiracje Heideggerowskiego pytania o bycie" Daniel Roland Sobota
https://books.google.pl/books?id=HdHP6l ... 22&f=false
No tak, to teraz rozjaśniło mi się w głowie i zaczynam rozumieć cwaniaków grzebiących w religii od czasów prehistorycznych. Pojęcia z Biblii: "narodzenie na nowo", "odrzucenie starej osobowości","kto utraci życie swe, ten je odzyska", "Jestem, który jestem", "przedwieczny", "nieskończoność" itd.
Teiści przypisując świadomość i bycie a nawet życie istocie zarządzającej całym Kosmosem czy więcej - Rzeczywistością, natknęli się prawdę o konglomeracie przeżyć i bliskości takiej sobości transcendentalnej ze wszystkim co się działo w historii świata. I jak to teraz pogodzić z idealistycznym obrazem takiego Boga?
Przecież On, żyjąc i zachowując ciągłość życia, musiał być blisko tych wszystkich okropieństw, błędów, dramatów i pomyłek losu, jakie występowały wszędzie. Chyba, że żył poza własną historią i nie był sobą.
Czasem wychylał się i objawiał, ale na poziomie rozwoju historii jaki był w owym czasie. Szkoda, że nie poczekał, aż ewolucja bardziej rozwinie poziom życia ssaków.
To już rozumiem skąd pomysł, że do tej pory ciągłość z historią świata zachowuje inna sobość - przeciwnika Boga, Satana.
Ale to karkołomny pomysł. Najpierw trzeba wyjaśnić fenomen posiadania siebie samego, mieć narzędzia do badania osób nadprzyrodzonych i udowodnić, że jakakolwiek zechciałaby tak wszystko stracić. (wiedząc o swoim końcu). Czyli jak się ma idealny byt posiadający siebie samego do wszystkich zjawisk jakie zachodzą w Kosmosie. Czy na takim poziomie bytu i mądrości, której wymaga wytworzenie (obojętnie jak: czy stwarzając czy produkując od cząsteczki lub kwantu) świadome i osobowe zarządzanie całym Kosmosem, byłoby jeszcze zjawisko Zła?
Nawet, jeżeli występowała rywalizacja samców i zawiść jak w ewolucji białkowych organizmów na planecie Ziemia.
Być może tam nikt nie ma siebie samego, a tylko wieje wiatr słoneczny i masy materii zakrzywiają czasoprzestrzeń. I to jest prawdziwa samotność - kiedy jakiś nadrzędny nad rzeczywistością Bóg Stwórca wie, że go samego nie ma.
Rozstrzygający zatem wydaje się fakt iż siebie posiadam (mich habe), fundamentalne doświadczenie, w którym spotykam siebie jako Siebie; tak że - żyjąc w tym doświadczeniu - mogę, zgodnie z jego sensem, pytać o sens "ja jestem". To posiadanie mnie samego (Mich-selbst-haben) jest z różnych względów wieloznaczne, przy czym ową wieloznaczność należy ujmować nie tyle w systematycznie sklasyfikowanych i wyraźnie od siebie odróżnionych, ile raczej w specyficznie historycznych kontekstach.
To kluczowe znaczenie dziejów, dla zrozumienia fenomenu "posiadania siebie" ukazuje, że nie chodzi w tym posiadaniu o bycie właścicielem, noszenie, przynależenie itp., lecz jest to pewnie dzianie, ruch, który Heidegger nazywa "żywym procesem uzyskiwania i tracenia zażyłości z samym konkretnie przeżytym (gelebten) życiem.
Posiadanie siebie ma dwa modi: tracenie siebie i pozyskiwanie siebie. Ruch życia jest nieustanną ucieczką przed sobą i powracaniem do siebie. Życie przebiega od motywacji do tendencji. Między nie Heidegger wprowadza tzw. sens odniesienia (Bezugssinn). Owo odniesienie może mieć różne stopnie. Stopnień bliskości względem tego sensu określa stopień posiadania siebie. Im coś jest bardziej związane z tym sensem odniesienia, tym bardziej jest źródłowe.
Nauka na przykład, niejako programowo zrywając z tym, jak człowiek doświadcza ("subiektywnie") świata najmocniej oddala się od odniesienia, przez to jest też czymś najmniej źródłowym.
Można być blisko siebie lub też całkowicie daleko. Można zachować ciągłość swego życia lub żyć "poza" własną historią. Bliskość wobec własnego życia definiuje sobość, mnie samego (Selbst). Nie ma żadnego punktowego ja, ani konglomeratu przeżyć. Sobość wyraża się w sytuacji, która jest swoistym charakterem posiadania siebie. Heidegger postuluje Phanomenologie Selbst i punktuje tylko, że w jej ramach trzebaby poruszyć takie kwestie jak powołanie, los czy łaska.
Związany jest z tym problem czasu. Heidegger nadmienia, że brak rozjaśnienia fenomenu posiadania siebie i związanych z nim fenomenów łaski czy losu jest przyczyną wielu nieporozumień zwłaszcza w teologii i filozofii religii.
"Źródła i inspiracje Heideggerowskiego pytania o bycie" Daniel Roland Sobota
https://books.google.pl/books?id=HdHP6l ... 22&f=false
No tak, to teraz rozjaśniło mi się w głowie i zaczynam rozumieć cwaniaków grzebiących w religii od czasów prehistorycznych. Pojęcia z Biblii: "narodzenie na nowo", "odrzucenie starej osobowości","kto utraci życie swe, ten je odzyska", "Jestem, który jestem", "przedwieczny", "nieskończoność" itd.
Teiści przypisując świadomość i bycie a nawet życie istocie zarządzającej całym Kosmosem czy więcej - Rzeczywistością, natknęli się prawdę o konglomeracie przeżyć i bliskości takiej sobości transcendentalnej ze wszystkim co się działo w historii świata. I jak to teraz pogodzić z idealistycznym obrazem takiego Boga?
Przecież On, żyjąc i zachowując ciągłość życia, musiał być blisko tych wszystkich okropieństw, błędów, dramatów i pomyłek losu, jakie występowały wszędzie. Chyba, że żył poza własną historią i nie był sobą.
Czasem wychylał się i objawiał, ale na poziomie rozwoju historii jaki był w owym czasie. Szkoda, że nie poczekał, aż ewolucja bardziej rozwinie poziom życia ssaków.
To już rozumiem skąd pomysł, że do tej pory ciągłość z historią świata zachowuje inna sobość - przeciwnika Boga, Satana.
Ale to karkołomny pomysł. Najpierw trzeba wyjaśnić fenomen posiadania siebie samego, mieć narzędzia do badania osób nadprzyrodzonych i udowodnić, że jakakolwiek zechciałaby tak wszystko stracić. (wiedząc o swoim końcu). Czyli jak się ma idealny byt posiadający siebie samego do wszystkich zjawisk jakie zachodzą w Kosmosie. Czy na takim poziomie bytu i mądrości, której wymaga wytworzenie (obojętnie jak: czy stwarzając czy produkując od cząsteczki lub kwantu) świadome i osobowe zarządzanie całym Kosmosem, byłoby jeszcze zjawisko Zła?
Nawet, jeżeli występowała rywalizacja samców i zawiść jak w ewolucji białkowych organizmów na planecie Ziemia.
Być może tam nikt nie ma siebie samego, a tylko wieje wiatr słoneczny i masy materii zakrzywiają czasoprzestrzeń. I to jest prawdziwa samotność - kiedy jakiś nadrzędny nad rzeczywistością Bóg Stwórca wie, że go samego nie ma.
Re: Łamigłówka Stanisława Lema
"Kim jest filozof? To ktoś, kto w samotności roztrząsa problemy człowieka i świata. Filozof jest więc z samotnością na ty, a właściwie na ja.
"Być może głównym problemem humanizmu jest nauczyć człowieka, jak ma poznawać i znosić własną samotność" (Emmanuel Mounier).
- Pośród głównych postaci samotności wyróżniam takie jej przejawy czy typy jak: samość, sobość, osamotnienie, depersonalizacja, odosobnienie, urozłącznienie, alienacja oraz izolacja i separacja - mówi gość Dariusza Bugalskiego".
https://www.polskieradio.pl/9/396/Artyk ... ilozofowie
"Sobość" jest najciekawsza.
"Mich-selbst-haben"
"Można być blisko siebie lub też całkowicie daleko. Można zachować ciągłość swego życia lub żyć poza własną historią"
https://books.google.pl/books?id=HdHP6l ... ja&f=false
Różnego rodzaju guru bawią się w zbawianie ludzi i oszałamianie ich prawdami typu: "Chcesz umierać bez bólu, zapomnij swoją przeszłość, niech przeminie "wcześniej", niech rozwieje się w niebycie, niech odleci jak promień ze słońca, który nie wraca i wtedy doświadczysz tylko czystego radosnego "teraz", bez skaz, lęków i strachów".
Grzebią w czyjejś sobości cwaniaki. Wykorzystują wiedzę filozoficzną jak sekty psychologiczną.
I mają miliony na życie w Vancouver.
A to bubel i nic nie pomaga.
Inaczej ludzie z Alzheimerem byliby najszczęśliwszymi istotami pod słońcem. Nabroił w życiu czy nie nabroił, siedział w kryminale, czy był świętym, może był dobry, szczęśliwy, młody, piękny i bogaty, cieszył się wcześniej, miał przerwane plany dalszej ewolucji na tle środowiska - niech się rozwiewa, bo chce bezboleśnie wrócić do Absolutu, "który jest". A może był. Albo jeszcze nie.
Najpełniej żyje się, mając pełną świadomość siebie z każdego wcześniejszego okresu istnienia ze wszystkimi radościami i bólami i ciągle pełną soczystą nadzieję na ową ciągłość z rzeczywistym sobą samym, ukształtowanym fizycznie, historycznie i naturalnie w niepowtarzalną istotę a nie na żadne znikanie. (Jeszcze wschodnie bajki monistyczne wplata).

Albo może najmniej boleśnie umierają ci, co w wolnym czasie odstrajają sobie osobowość i sobość do poziomu łatwiejszego, jak to w tym fragmencie:
"DYREKTOR: Widział pan? Niestety! To jeden z głównych problemów naszej
cywilizacji. Cywilizacja wymaga rozumu, więc stworzyliśmy Propsy… Otwarło to jednak
pole dla licznych nadużyć. Ostatnio na czarnym rynku pojawiły się specjalne wkładki do
Propsów, tak zwane ujemne. Są zakazane, ale popyt jest olbrzymi!
TARANTOGA: Jakie jest ich działanie?
DYREKTOR: Są ujemne, to znaczy zmniejszają inteligencję! Po włączeniu w jednej
chwili staje się pan kompletnym idiotą! Boskie uczucie!
TARANTOGA: Pan żartuje chyba?
DYREKTOR: Skąd! To powszechne marzenie — żeby choć na godzinkę, wieczorem,
po kolacji…
TARANTOGA: Żeby zidiocieć?! Niemożliwe! Kto chce być idiotą?!
DYREKTOR: Jak to — kto? Każdy! Czy pan nie pojmuje, jaki wspaniały jest świat
idioty?
TARANTOGA: Co pan mówi! Ależ to ubóstwo ducha…
DYREKTOR: Też coś! Jakie ubóstwo? Idiota jest, według pana, ubogi duchem?
Proszę pana, jego dusza to rajski ogród, tyle że wstęp do tego ogrodu nie kosztuje ani
złamanego szeląga! Wiele musi się namęczyć człowiek inteligentny. zanim znajdzie książkę,
która go zaspokoi, sztukę, która wypełni jego olbrzymie wymagania, kobietę, której duch i
ciało staną na pożądanej przezeń wysokości! Idiota natomiast nie jest wybredny, idiocie
wystarczy byle co, żeby rozfalował się ocean jego wzruszeń! Dlatego, proszę pana. idiota ma
wszystkiego w bród! Człowiek inteligentny toby tylko grymasił, ulepszał, poprawiał, a to nie
tak, a tamto niedobre, a idiota jest zadowolony, łaskawy panie!
TARANTOGA: Ależ to rozum stworzył cywilizację!
DYREKTOR: A to pan skąd wziął? Wybaczy pan! Kto zaczął tworzyć cywilizację?
Jaskiniowiec! Myśli pan, że był inteligentny? Skąd. Idiota był właśnie, proszę pana. Nie
zdawał sobie sprawy z tego, co robi! Cywilizację zaczynają właśnie idioci, a potem ludzie
inteligentni ponoszą konsekwencje, kombinują, mordują się, jak ja za tym biurkiem! A poza
tym… jakie nudne są te nowoczesne powieści, te antydramaty, antyfilmy — ale co robić,
nuda — nie–nuda, rozum zobowiązuje! Ale, panie… wieczorem, kiedy skończę urzędowanie,
zakładam sobie taką małą ujemną protezke… Tu ją mam, w szufladzie… I nucę sobie
kretyńskie piosenki o ruczaju w gaju, o tym, że serce w poniewierce… i łkam, i szlocham, i
tak mi dobrze… I nic się nie wstydzę… Może ma pan przypadkiem ze sobą jakiś nowy
szlagier, co?
TARANTOGA: Nie…
DYREKTOR: Szkoda! Znajomi przywożą mi z Ziemi, proszę pana, ile razy
wyjeżdżają. No, ale mniejsza o to, mniejsza o to! Przepraszam, zagadałem się! Więc to co
miało być? A, prawda! Pan sobie życzył środek na długowieczność?
TARANTOGA: Już pan był łaskaw go nam dać…
DYREKTOR: A, rzeczywiście. Tu jest. panowie, gwarancja… Przedłuża życie do
czterdziestu lat.
TARANTOGA: O czterdzieści lat?
DYREKTOR: Nie o, lecz do. Do czterdziestki.
TARANTOGA: Jak to — do czterdziestki? My żyjemy dłużej…
DYREKTOR: Nie może być! Może macie jakiś lepszy środek?
TARANTOGA: Nie, w ogóle bez środka. Tak żyjemy.
DYREKTOR: Jak długo?
TARANTOGA: Bywa, że i do osiemdziesięciu, dziewięćdziesięciu lat…
DYREKTOR: Fenomenalne! Muszę polecić, by to zbadano. Tak… Co tam miało
jeszcze być? Aha, środek na łysinę… Niestety, panowie, tego zagadnienia jeszcześmy
chwilowo nie rozwiązali. Ale mając rozstrzygnięte palące kwestie Bygoni, Emordanów,
Mrzycorodnych, jak również higieny talerzy latających, wrócicie, mam nadzieję, z tej
wyprawy na ojczystą planetę całkowicie zadowoleni! Szczęśliwej drogi i do zobaczenia!"
"Wyprawa Profesora Tarantogi" Stanisław Lem
"Być może głównym problemem humanizmu jest nauczyć człowieka, jak ma poznawać i znosić własną samotność" (Emmanuel Mounier).
- Pośród głównych postaci samotności wyróżniam takie jej przejawy czy typy jak: samość, sobość, osamotnienie, depersonalizacja, odosobnienie, urozłącznienie, alienacja oraz izolacja i separacja - mówi gość Dariusza Bugalskiego".
https://www.polskieradio.pl/9/396/Artyk ... ilozofowie
"Sobość" jest najciekawsza.
"Mich-selbst-haben"
"Można być blisko siebie lub też całkowicie daleko. Można zachować ciągłość swego życia lub żyć poza własną historią"
https://books.google.pl/books?id=HdHP6l ... ja&f=false
Różnego rodzaju guru bawią się w zbawianie ludzi i oszałamianie ich prawdami typu: "Chcesz umierać bez bólu, zapomnij swoją przeszłość, niech przeminie "wcześniej", niech rozwieje się w niebycie, niech odleci jak promień ze słońca, który nie wraca i wtedy doświadczysz tylko czystego radosnego "teraz", bez skaz, lęków i strachów".
Grzebią w czyjejś sobości cwaniaki. Wykorzystują wiedzę filozoficzną jak sekty psychologiczną.
I mają miliony na życie w Vancouver.
A to bubel i nic nie pomaga.
Inaczej ludzie z Alzheimerem byliby najszczęśliwszymi istotami pod słońcem. Nabroił w życiu czy nie nabroił, siedział w kryminale, czy był świętym, może był dobry, szczęśliwy, młody, piękny i bogaty, cieszył się wcześniej, miał przerwane plany dalszej ewolucji na tle środowiska - niech się rozwiewa, bo chce bezboleśnie wrócić do Absolutu, "który jest". A może był. Albo jeszcze nie.
Najpełniej żyje się, mając pełną świadomość siebie z każdego wcześniejszego okresu istnienia ze wszystkimi radościami i bólami i ciągle pełną soczystą nadzieję na ową ciągłość z rzeczywistym sobą samym, ukształtowanym fizycznie, historycznie i naturalnie w niepowtarzalną istotę a nie na żadne znikanie. (Jeszcze wschodnie bajki monistyczne wplata).

Albo może najmniej boleśnie umierają ci, co w wolnym czasie odstrajają sobie osobowość i sobość do poziomu łatwiejszego, jak to w tym fragmencie:
"DYREKTOR: Widział pan? Niestety! To jeden z głównych problemów naszej
cywilizacji. Cywilizacja wymaga rozumu, więc stworzyliśmy Propsy… Otwarło to jednak
pole dla licznych nadużyć. Ostatnio na czarnym rynku pojawiły się specjalne wkładki do
Propsów, tak zwane ujemne. Są zakazane, ale popyt jest olbrzymi!
TARANTOGA: Jakie jest ich działanie?
DYREKTOR: Są ujemne, to znaczy zmniejszają inteligencję! Po włączeniu w jednej
chwili staje się pan kompletnym idiotą! Boskie uczucie!
TARANTOGA: Pan żartuje chyba?
DYREKTOR: Skąd! To powszechne marzenie — żeby choć na godzinkę, wieczorem,
po kolacji…
TARANTOGA: Żeby zidiocieć?! Niemożliwe! Kto chce być idiotą?!
DYREKTOR: Jak to — kto? Każdy! Czy pan nie pojmuje, jaki wspaniały jest świat
idioty?
TARANTOGA: Co pan mówi! Ależ to ubóstwo ducha…
DYREKTOR: Też coś! Jakie ubóstwo? Idiota jest, według pana, ubogi duchem?
Proszę pana, jego dusza to rajski ogród, tyle że wstęp do tego ogrodu nie kosztuje ani
złamanego szeląga! Wiele musi się namęczyć człowiek inteligentny. zanim znajdzie książkę,
która go zaspokoi, sztukę, która wypełni jego olbrzymie wymagania, kobietę, której duch i
ciało staną na pożądanej przezeń wysokości! Idiota natomiast nie jest wybredny, idiocie
wystarczy byle co, żeby rozfalował się ocean jego wzruszeń! Dlatego, proszę pana. idiota ma
wszystkiego w bród! Człowiek inteligentny toby tylko grymasił, ulepszał, poprawiał, a to nie
tak, a tamto niedobre, a idiota jest zadowolony, łaskawy panie!
TARANTOGA: Ależ to rozum stworzył cywilizację!
DYREKTOR: A to pan skąd wziął? Wybaczy pan! Kto zaczął tworzyć cywilizację?
Jaskiniowiec! Myśli pan, że był inteligentny? Skąd. Idiota był właśnie, proszę pana. Nie
zdawał sobie sprawy z tego, co robi! Cywilizację zaczynają właśnie idioci, a potem ludzie
inteligentni ponoszą konsekwencje, kombinują, mordują się, jak ja za tym biurkiem! A poza
tym… jakie nudne są te nowoczesne powieści, te antydramaty, antyfilmy — ale co robić,
nuda — nie–nuda, rozum zobowiązuje! Ale, panie… wieczorem, kiedy skończę urzędowanie,
zakładam sobie taką małą ujemną protezke… Tu ją mam, w szufladzie… I nucę sobie
kretyńskie piosenki o ruczaju w gaju, o tym, że serce w poniewierce… i łkam, i szlocham, i
tak mi dobrze… I nic się nie wstydzę… Może ma pan przypadkiem ze sobą jakiś nowy
szlagier, co?
TARANTOGA: Nie…
DYREKTOR: Szkoda! Znajomi przywożą mi z Ziemi, proszę pana, ile razy
wyjeżdżają. No, ale mniejsza o to, mniejsza o to! Przepraszam, zagadałem się! Więc to co
miało być? A, prawda! Pan sobie życzył środek na długowieczność?
TARANTOGA: Już pan był łaskaw go nam dać…
DYREKTOR: A, rzeczywiście. Tu jest. panowie, gwarancja… Przedłuża życie do
czterdziestu lat.
TARANTOGA: O czterdzieści lat?
DYREKTOR: Nie o, lecz do. Do czterdziestki.
TARANTOGA: Jak to — do czterdziestki? My żyjemy dłużej…
DYREKTOR: Nie może być! Może macie jakiś lepszy środek?
TARANTOGA: Nie, w ogóle bez środka. Tak żyjemy.
DYREKTOR: Jak długo?
TARANTOGA: Bywa, że i do osiemdziesięciu, dziewięćdziesięciu lat…
DYREKTOR: Fenomenalne! Muszę polecić, by to zbadano. Tak… Co tam miało
jeszcze być? Aha, środek na łysinę… Niestety, panowie, tego zagadnienia jeszcześmy
chwilowo nie rozwiązali. Ale mając rozstrzygnięte palące kwestie Bygoni, Emordanów,
Mrzycorodnych, jak również higieny talerzy latających, wrócicie, mam nadzieję, z tej
wyprawy na ojczystą planetę całkowicie zadowoleni! Szczęśliwej drogi i do zobaczenia!"
"Wyprawa Profesora Tarantogi" Stanisław Lem
Re: Łamigłówka Stanisława Lema
No to spoważniejemy trochę. Tajemnica i zagadka jest okrutna. Nikt nie zrozumie.
"Inne"
Julian Tuwim
"Zawsze gdy na mnie spojrzysz
wiedz, że jestem smutny
nie dlatego
(dlaczegokolwiek o czym pomyśleć możesz)
ale dla czegoś innego, dalekiego,
czym ty się nigdy nie trwożysz...
Umrę ci kiedyś
Oczy mi zamkniesz
i wtedy
swoje
smutne, zdziwione
-bardzo otworzysz..."
"Inne"
Julian Tuwim
"Zawsze gdy na mnie spojrzysz
wiedz, że jestem smutny
nie dlatego
(dlaczegokolwiek o czym pomyśleć możesz)
ale dla czegoś innego, dalekiego,
czym ty się nigdy nie trwożysz...
Umrę ci kiedyś
Oczy mi zamkniesz
i wtedy
swoje
smutne, zdziwione
-bardzo otworzysz..."
Re: Łamigłówka Stanisława Lema
Bo tu chodzi o ową przezroczystą dla innych niematerialną formę niepowtarzalną, która sprawia, że ja to ja.
Zarówno w chwili narodzin, jak i śmierci. Dla innych nasza śmierć nie jest dostrzegalna tak jak być powinna i jest zupełnie czymś innym, nieprawdziwym.
A może właśnie każdy to zrozumie, bo paradoks ma pozytywne rozwiązanie, to znaczy brak nieistnienia osobniczego w ogóle. Jeden świat i istnienie.
Zarówno w chwili narodzin, jak i śmierci. Dla innych nasza śmierć nie jest dostrzegalna tak jak być powinna i jest zupełnie czymś innym, nieprawdziwym.
A może właśnie każdy to zrozumie, bo paradoks ma pozytywne rozwiązanie, to znaczy brak nieistnienia osobniczego w ogóle. Jeden świat i istnienie.
Re: Łamigłówka Stanisława Lema
Tymczasem sztuczna inteligencja podsuwa mi coś ciekawego związanego z tematem. Niby nierozumne i nieświadome siebie te komputery, ale skuteczne.
To chyba przydaje się na przykład w hospicjach dla nieuleczalnie chorych dzieci. A może i dorosłych, bo przecież ostateczne zmiana istnienia taka sama.
"Percepcja lęku przed śmiercią w kontekście Tanatopedagogicznej Relacyjnej Terapii Zastępczej" Józef Binnebesel
https://books.google.pl/books?id=H7FaDw ... ej&f=false
To chyba przydaje się na przykład w hospicjach dla nieuleczalnie chorych dzieci. A może i dorosłych, bo przecież ostateczne zmiana istnienia taka sama.
"Percepcja lęku przed śmiercią w kontekście Tanatopedagogicznej Relacyjnej Terapii Zastępczej" Józef Binnebesel
https://books.google.pl/books?id=H7FaDw ... ej&f=false
Re: Łamigłówka Stanisława Lema
Okazuje się, że ludzie boją się śmierci w różnym sensie.
Na przykład na pytanie:
– Czego się boisz myśląc o swojej śmierci?
padały często odpowiedzi: bólu, samotności, opuszczenia bliskich, ale też i dziwniejsze, na przykład "że będę brzydko wyglądać w trumnie", " pozostawienia majątku" albo "litości".
Ból jest do wyeliminowania, "ciemno", "zimno" tak samo, samotności zmarły i tak nie doświadcza, bo nie ma nawet siebie i nie pamięta co to miało oznaczać, "litości" - tak, to trochę przykre, ale w obliczu takiej sytuacji inne istoty będą wyrozumiałe,
"opuszczenia bliskich" - tak, tu się zgodzę, to jest ciężki problem,
"tego co będzie potem" - to u mnie nie lęk, raczej irytacja, że trzeba będzie coś z tym wszystkim zrobić, co się stało, no i wiąże się z opuszczeniem bliskich i tego wszystkiego co się znało i kochało za życia. Jak to odbudować, jak zmartwychwstać i wskrzesić różne szczęścia lub odnaleźć to w nowym. Ale to już problem ewolucji i środowiska.
– Dlaczego się tego boisz?
"Bo weźmie inną" - tak, to jest okropne. Po co było kochać za życia i tyle poświęcać. Weźmie sobie innego jak mnie pochowa...
"Że to będzie wiecznie trwało" - tu w zasadzie istota mojego lęku.
"Bo nie umiem się z tym pogodzić" - tak, Stwórca nie miał serca.
"Bo tego doświadczyłem osobiście" - raczej odpada, bo osobiście kończy się z chwilą utraty przytomności, a potem to już i tak najwyżej "ja" wskrzeszone.
"Czuję się winny" - okropne. Tak, słusznie. Całe życie warto poświęcić, żeby zminimalizować poczucie winy w chwili śmierci. Albo przynajmniej nie dodawać sobie już więcej nic do tego, co ma się na sumieniu, jeżeli teraz da się wytrzymać.
"Bo mam wątpliwości w wierze" - ja chyba najwyżej martwię się o Stwórcę, czy ma się aby dobrze, że tak wychodzi ze Wszechświatem i losem jednostek.
- Jak sobie z tym lękiem przed śmiercią radzisz?
Najwięcej osób postanowiło naprawić więzi a potem wiele osób odpowiedziało: "Nie wiem". No i słusznie, ja też nie wiem.
W niektórych powierzchownych problemach związanych z umieraniem mogą pomóc praktyczne: eutanazja i kremacja, ale do sedna nas w zjawisku śmierci one nie sięgają.
Chyba tylko: "nie przejmować się".
Może i tak nie zauważymy, jak nie zauważyliśmy tego, co było przed naszymi narodzinami. Nie zauważymy, że nas nie ma i że coś się stało.
Ale ktoś przecież wtedy był, bo te wszystkie odczucia, radości, cierpienia innych były realne, nie były pustką nicości śmierci, nierzeczywistością, niczym, nikim, bez żadnego połączenia ze światem istniejącym, z tą stroną bytu.
I tu zaczyna się znowu ta dziwna zagadka.
http://cejsh.icm.edu.pl/cejsh/element/b ... 1-1-SM.pdf
Na przykład na pytanie:
– Czego się boisz myśląc o swojej śmierci?
padały często odpowiedzi: bólu, samotności, opuszczenia bliskich, ale też i dziwniejsze, na przykład "że będę brzydko wyglądać w trumnie", " pozostawienia majątku" albo "litości".
Ból jest do wyeliminowania, "ciemno", "zimno" tak samo, samotności zmarły i tak nie doświadcza, bo nie ma nawet siebie i nie pamięta co to miało oznaczać, "litości" - tak, to trochę przykre, ale w obliczu takiej sytuacji inne istoty będą wyrozumiałe,
"opuszczenia bliskich" - tak, tu się zgodzę, to jest ciężki problem,
"tego co będzie potem" - to u mnie nie lęk, raczej irytacja, że trzeba będzie coś z tym wszystkim zrobić, co się stało, no i wiąże się z opuszczeniem bliskich i tego wszystkiego co się znało i kochało za życia. Jak to odbudować, jak zmartwychwstać i wskrzesić różne szczęścia lub odnaleźć to w nowym. Ale to już problem ewolucji i środowiska.
– Dlaczego się tego boisz?
"Bo weźmie inną" - tak, to jest okropne. Po co było kochać za życia i tyle poświęcać. Weźmie sobie innego jak mnie pochowa...
"Że to będzie wiecznie trwało" - tu w zasadzie istota mojego lęku.
"Bo nie umiem się z tym pogodzić" - tak, Stwórca nie miał serca.
"Bo tego doświadczyłem osobiście" - raczej odpada, bo osobiście kończy się z chwilą utraty przytomności, a potem to już i tak najwyżej "ja" wskrzeszone.
"Czuję się winny" - okropne. Tak, słusznie. Całe życie warto poświęcić, żeby zminimalizować poczucie winy w chwili śmierci. Albo przynajmniej nie dodawać sobie już więcej nic do tego, co ma się na sumieniu, jeżeli teraz da się wytrzymać.
"Bo mam wątpliwości w wierze" - ja chyba najwyżej martwię się o Stwórcę, czy ma się aby dobrze, że tak wychodzi ze Wszechświatem i losem jednostek.
- Jak sobie z tym lękiem przed śmiercią radzisz?
Najwięcej osób postanowiło naprawić więzi a potem wiele osób odpowiedziało: "Nie wiem". No i słusznie, ja też nie wiem.
W niektórych powierzchownych problemach związanych z umieraniem mogą pomóc praktyczne: eutanazja i kremacja, ale do sedna nas w zjawisku śmierci one nie sięgają.
Chyba tylko: "nie przejmować się".

Może i tak nie zauważymy, jak nie zauważyliśmy tego, co było przed naszymi narodzinami. Nie zauważymy, że nas nie ma i że coś się stało.
Ale ktoś przecież wtedy był, bo te wszystkie odczucia, radości, cierpienia innych były realne, nie były pustką nicości śmierci, nierzeczywistością, niczym, nikim, bez żadnego połączenia ze światem istniejącym, z tą stroną bytu.
I tu zaczyna się znowu ta dziwna zagadka.
http://cejsh.icm.edu.pl/cejsh/element/b ... 1-1-SM.pdf
Re: Łamigłówka Stanisława Lema
Powstała praca doktorska: "Lumen, lux, Lem. Modele wizualne w prozie Stanisława Lema" dr Łukasz Oliwkowski,
napisana przez mojego rówieśnika.
Ale doktor nauk humanistycznych tak zakręcił sprawę, że czeka mnie ambitne zadanie zrozumienia tych wyżyn intelektualnych.
Humanistyka ma jednak coś w sobie, nie trzeba ograniczać się do nauk ścisłych.
Na przykład:
"Kołowość wpisana w przestrzeń Solaris znajduje swoje ekwiwalenty na
płaszczyźnie ontycznej – szczególnie w odniesieniu do Harey. Zanim wyjaśnimy tę
kwestię trzeba przytoczyć myśl Deluze – otóż odpowiadające paradygmatowi
kołowemu bycie określa on jako powtarzanie oraz stawanie się. Fantomowe kopie
Harey to nie tylko multiplikacje. Neutrinowe dzieło ewoluuje, zyskuje coraz większą
świadomość samego siebie. Również stosunek Krisa do Harey w sposób oczywisty
zmienia się – ich losy układają się na kształt spirali – nie tylko bowiem aktualizują
się poprzez trzykrotne spotkanie w tej samej formie materialnej, ale wstępują na
szczeblach topografii humanistycznego wtajemniczenia, w efekcie Kris jest przecież
w stanie pokochać Harey, fantazmatyczno-technologiczne dzieło oceanu.
Przestrzennym podkreśleniem tej przemiany jest nie tylko kolistość Solaris, ale także
przemieszczenie się Kelvina z zamkniętej stacji na zewnątrz – ku spotkaniu z
tajemnicą oceanu. Sztuczne światło wnętrza zostaje zastąpione – percypowanym bez
filtru szyb światłem słońc."
"Lumen, lux, Lem. Modele wizualne w prozie Stanisława Lema" dr Łukasz Oliwkowski
https://solaris.lem.pl/o-lemie/teksty-o ... oliwkowski
https://solaris.lem.pl/o-lemie/teksty-o ... t-tekstowy
napisana przez mojego rówieśnika.
Ale doktor nauk humanistycznych tak zakręcił sprawę, że czeka mnie ambitne zadanie zrozumienia tych wyżyn intelektualnych.

Humanistyka ma jednak coś w sobie, nie trzeba ograniczać się do nauk ścisłych.
Na przykład:
"Kołowość wpisana w przestrzeń Solaris znajduje swoje ekwiwalenty na
płaszczyźnie ontycznej – szczególnie w odniesieniu do Harey. Zanim wyjaśnimy tę
kwestię trzeba przytoczyć myśl Deluze – otóż odpowiadające paradygmatowi
kołowemu bycie określa on jako powtarzanie oraz stawanie się. Fantomowe kopie
Harey to nie tylko multiplikacje. Neutrinowe dzieło ewoluuje, zyskuje coraz większą
świadomość samego siebie. Również stosunek Krisa do Harey w sposób oczywisty
zmienia się – ich losy układają się na kształt spirali – nie tylko bowiem aktualizują
się poprzez trzykrotne spotkanie w tej samej formie materialnej, ale wstępują na
szczeblach topografii humanistycznego wtajemniczenia, w efekcie Kris jest przecież
w stanie pokochać Harey, fantazmatyczno-technologiczne dzieło oceanu.
Przestrzennym podkreśleniem tej przemiany jest nie tylko kolistość Solaris, ale także
przemieszczenie się Kelvina z zamkniętej stacji na zewnątrz – ku spotkaniu z
tajemnicą oceanu. Sztuczne światło wnętrza zostaje zastąpione – percypowanym bez
filtru szyb światłem słońc."
"Lumen, lux, Lem. Modele wizualne w prozie Stanisława Lema" dr Łukasz Oliwkowski
https://solaris.lem.pl/o-lemie/teksty-o ... oliwkowski
https://solaris.lem.pl/o-lemie/teksty-o ... t-tekstowy
Re: Łamigłówka Stanisława Lema
Oczywiście pojęcia lumen i luks zostały użyte dosyć swobodnie, bo naprawdę lumen to jednostka strumienia świetlnego, a luks - jednostka natężenia światła.
1 lumen = 1 kandela razy steradian
1 luks = 1 lumen na metr kwadratowy.
I nie ma znaczenia czy to światło słońc i gwiazd czy sztuczne oświetlenie.
Ale na tym polega cały urok humanistyki, że można nadawać inne, poetyckie znaczenie różnym słowom i tworzyć nowe przestrzenie pojęć.
Jednostki fizyczne zmieniają się, kiedyś jednostką światłości była świeca a nie kandela.
Świeca – dawna pozaukładowa jednostka natężenia światła. Pierwotnie została zdefiniowana jako natężenie światła świecy o masie 1/6 funta z wosku ze spermacetu, palącej się z szybkością 120 granów na godzinę.
https://pl.wikipedia.org/wiki/%C5%9Awieca_(jednostka)
1 lumen = 1 kandela razy steradian
1 luks = 1 lumen na metr kwadratowy.
I nie ma znaczenia czy to światło słońc i gwiazd czy sztuczne oświetlenie.
Ale na tym polega cały urok humanistyki, że można nadawać inne, poetyckie znaczenie różnym słowom i tworzyć nowe przestrzenie pojęć.
Jednostki fizyczne zmieniają się, kiedyś jednostką światłości była świeca a nie kandela.
Świeca – dawna pozaukładowa jednostka natężenia światła. Pierwotnie została zdefiniowana jako natężenie światła świecy o masie 1/6 funta z wosku ze spermacetu, palącej się z szybkością 120 granów na godzinę.
https://pl.wikipedia.org/wiki/%C5%9Awieca_(jednostka)