Zuluz pisze:Życie też nie jest racjonalne..
![Wink ;)](./images/smilies/icon_wink.gif)
Tak. Jest uzależnione na każdym stopniu od polityki
Przeczytałem ostatnio książkę "Śmiertelność" Christophera Hitchensa, znanego amerykańskiego ateisty.
Obejrzałem też kilka jego debat i wywiadów.
Może i coś zrozumiałem, ale jako, że nie interesuję się polityką i nie znam się na niej, to nie będę się wypowiadał. Polityka wciąga w sieć zależności i potem niespodziewanie czasem trzeba działać nawet wbrew sobie, siłą bezwładności.
Musiałbym zapoznać się szczegółowo z wszystkimi odniesieniami tej postaci do świata.
"Lekarz ów nie mógł wyjść z oburzenia, że w schronisku zabronione było także stosowanie silnych środków przeciwbólowych. - Cierpisz jak Chrystus na krzyżu - mówi [Matka Teresa do umierającego w męczarniach na raka], po czym nie uświadamiając sobie ironii zawartej w słowach cierpiącego, przytacza jego odpowiedź: - Jeśli tak, to proszę poproś go, żeby przestał".
http://www.polityka.pl/tygodnikpolityka ... -2011.read
Terlikowski z kolei dowodzi, że Hitchens nie zmierzył się zawczasu z możliwością swojej zupełnej nicości.
Być może właśnie nieporozumienie tkwi w różnym rozumieniu przemijania i unicestwiania tego co jest przez ateistów (znika bezpowrotnie wytworzona przez całe życie doczesna postać rzeczy), a wierzących (zgadza się, ale nie może zniknąć Bóg ani istnienie duszy, czyli ciąg świadomości rzeczywistości tylko przez siebie samego), czego ateiści w ogóle wplatają od początku w rozumowanie.
Z kolei ateiści za wszelką cenę chcieliby utrzymać jak najdłużej ową postać siebie w świecie: to co wytworzyli, relacje z ludźmi, powiązania osobiste, bliskich itd.
Tego wszystkiego nicość zupełna najbardziej boli.
http://www.fronda.pl/a/nie-ma-boga-poza ... 28059.html
Potraktowałem Hitchensa jak zwykłego, przeciętnego człowieka chorującego, cierpiącego i umierającego. Smutna, dramatyczna historia jednostki niszczonej przez śmiertelną chorobę. Prawdziwe szczególnie w momencie, kiedy wręcz obawia się, że nie zdrowiejąc, zawiedzie tych, którzy go pocieszają. W gorszych momentach rzeczywiście wprawia w przygnębienie coś takiego, jeżeli usłyszy się od innych "Wygrasz z tym rakiem".
Poruszające opisy zabiegów medycznych, utraty kontroli nad ciałem, wręcz świadomości, że najpierw stanie się bezwładne i nieposłuszne woli a potem zacznie być wręcz wrogiem.
Po prostu walczył do końca, wiedząc, że nic więcej nie ma.
Trzymał się kurczowo życia, dla siebie, swojego zawodu, kariery, dla żony i rodziny.
Dla niewierzących pozostających na świecie po prostu odeszła niepowtarzalna postać, którą był zmarły przez całe życie, skończyło się, przeminęło i tyle.
Nikt jednak nie wie, jakie były jego ostatnie realne myśli, a potem zetknięcie z jaką rzeczywistością. To jest tak samo niepoznawalne dla nas jak umieranie każdego.
Oczywiście jego zaperzanie się, że Bóg byłby cyniczny pochwalając cwaniacki wybryk uwierzenia w Niego tylko na chwilę na koniec, po całym życiu innym wypełnionym wątpliwościami, jest dla mnie irytujący.
Szukamy sensu nas i wszystkiego a nie płaszczymy się przed jakąś Wszechwiedzącą postacią. Kto ma wątpliwości, niech sobie ma. Kto nie ma - ten zaczyna wierzyć.
Tak samo uzasadnianie, że postać, która pod wpływem rozpadu końcowego organizmu szukająca księdza i tak nie byłaby nim prawdziwym. Prawda, ale to działa w drugą stronę też. Gdzie jest powiedziane, że w momentach maksymalnej wydajności i sprawności siebie znał już prawdę o wszystkim?
Zawsze można sobie wyobrazić, że był względnie niedoskonały w porównaniu z tym, kim mógłby być. I wtedy jego światopogląd też był jeszcze niedoskonały.
Zakład Pascala też nie jest po to, aby Bóg cieszył się scichapęk szamocącymi się w wątpliwościach ludźmi, tylko po to, żeby nam otworzyć oczy na dwie możliwości, które ponad naszą zdolnością poznania mogą jednakowo dobrze zaistnieć i po to, żebyśmy świadomie mogli uwierzyć w większą i wygraną dla całego istnienia.
Rację przyznałbym tylko wtedy, kiedy dowodził, że modlitwa za niego sprawiała mu podwójny dyskomfort.
Raz, jeżeli nie wyzdrowieje, narazi na wielkie rozczarowanie tych wszystkich wierzących, którzy uznali, że Bóg może pomóc, dwa - jeżeli wyzdrowieje wprawi wszystkich modlących się za niego w fałszywe przekonanie i głupie zadowolenie, że Bóg wysłuchał właśnie ich modlitw.
Tyle, że nie chodziło o sprawdzenie skuteczności modlitw.
To wszystko stare oklepane myślenie ateistów.
Przy braku jakiegokolwiek odniesienia do postaci, którą było się w życiu i powiązań życiowych realnych w świecie stają się po prostu nijakie. Nie sposób jednak zrezygnować z tej postaci i powiązań i to wydaje mi się, pokutuje u wszystkich.
W chwili śmierci jednak człowiek zostawia daleko to wszystko, staje się obdarty ze wszystkich swoich życiowych powiązań, które bezpowrotnie przeminęły, pozostały w sferze pamięci i tylko w kontekście świata pozostającego i działającego nadal i wtedy staje się tym prawdziwym sobą, bez niczego tworzącego ów obraz.
Nie wiem, co wtedy ta istota, która pozostała z byłej konkretnej postaci Hitchensa czuła, kim była i czego chciała. Będę upierał się, że chociaż obraz tego, jak umierał pokutuje wśród nas na podstawie jego życia i niewierzący nadal mogą sobie kultywować podobne poglądy, to dla niego samego w pewnym momencie wszystko się zmieniło.
Kto umarł i przeminął? Ta postać, którą wypracował na tle ówczesnej rzeczywistości zawodowej i osobistej, politycznej i w ogóle całego świata, która to rzeczywistość też już przeminęła?
Jeżeli tak, to zgodzę się z ludźmi twierdzącymi, że śmierć to koniec.
Czy umarł ten człowiek, tak, że zmieniło się dla niego wszystko w wieczny brak czegokolwiek? Skończył mu się dostęp do rzeczywistości?
Tego nie wiemy i nie możemy wiedzieć.
Koniec książki zawiera ciekawy cytat z utworu "Sny Einsteina" Alana Lightmana.
Sens tego jest taki, że w świecie nieśmiertelnych, każdy byłby unieruchomiony wiecznymi zależnościami wytworzonymi na zawsze. Dziecko wiecznie pozostawałoby dzieckiem, dziadkowie zawsze byliby starzy i grali tę rolę dla wnuków, nasi przodkowie nigdy nie pozwoliliby nam stać się sobą, nikt nie byłby naprawdę wolny....
....Hitchens pozostawałby unieruchomiony swoją rolą jaką zagrał w doczesności, oczywiście w pełni świadomie.
Ale to tylko wprowadza w błąd kolejne pokolenia.
Nie wiemy co się działo w chwili jego śmierci i kim on teraz jest, i Hitchens nie wyprowadzi nas z błędu, choćby chciał, tylko pozwoli na czas następnego naszego pokolenia widzieć w nim tylko to, co było na świecie. Niewierzący - niewierzący, Bóg nie jest wielki - Bóg nie jest wielki. W chwili końca unieruchomiło go dla świata pozostającego przy istnieniu w takiej postaci.
Istnienie zaś trwa, wbrew śmierci.
To dotyczy według mnie nieśmiertelności bez przemijania, bez rozwoju, właśnie owej nieśmiertelnej doczesności form i postaci wytworzonych przez nas nieuchronnie w świecie. Wszystkie nasze relacje z materialnym światem i ich konsekwencje, wszystkie nasze błędy i wady, zalety i sukcesy.
Rzeczywiście warto pogodzić się ze śmiertelnością doczesności.
To jest jednak pozorne, powierzchowne przemijanie.
Nie mamy dostępu do poznania tego, co się pod tym skrywa.
Ateiści i materialiści nie znają tajemnicy tego, co naprawdę się dzieje z duszą każdego z nas
Wierzący szukają głębszego sensu.