Jako ludzie chorzy mamy dużą wrażliwość, jesteśmy perfekcjonistami i związane z tym obfite marzenia. Do tego jesteśmy młodzi. Jednocześnie nie jesteśmy w pełni sprawni, i nie możemy pogodzić się z tym, że ta choroba jest przeważnie nieuleczalna. Jednak widzę światełko nadziei w Twoim przypadku, gdyż jak mówią i co sam zaobserwowałem, ostre i krótkie przypadki szybko wyleczone mają dużą szansę na dojście do 100% formy. Twój post wskazuje, że w Twoim przypadku tak było. Spotykałem ludzi w szpitalach którzy niemalże stracili zmysły, a wychodzili po 4 tygodniach ze sprawnym umysłem i czuli się, jakby wszystko im przeszło. Często jest tak, że ostry i krótki epizod jest jedynym w życiu i choroba nie odciśnie piętna na psychice. Człowiek czuje się, jakby był zdrowy. Gonisz zdrowie jak zająca, który zwiększa tempo gdy już prawie go maszPathetic Heart pisze: Bright Knight,
właściwie chyba odebrałeś mi resztki nadziei na normalność i równowagę w życiu. 5 lat temu miałem epizod psychotyczny, wyleczony dość nowoczesnym, aktywizującym lekiem Abilify. W szpitalu spędziłem niecałe dwa miesiące. Później męczyło mnie otępienie polekowe, akatyzja i senność przez około roku, jednak i to wreszcie ustąpiło. Zdałem prawko, świetnie napisałem maturę, pracowałem przez prawie rok, studiując zaocznie równocześnie,grałem w zespole muzycznym, na swój sposób jakoś czerpałem radość z życia, miałem jakieś perspektywy jako młody człowiek. Najgorsze jest to, że takie otępienie, problemy z pamięcią i autyzm podczas rozmowy okresowo do mnie wraca. Nie da się tego wyleczyć nawet antydepresantami, a neuroleptyków lekarz mi nie chce przepisywać, bo mówi że mają dużo skutków ubocznych. Myśli samobójcze również u mnie czasem występują. Szczególnie się nasilają, gdy ktoś mnie odrzuci, na kim mi zależy. Dlatego nie zależy mi na nikim, żeby sobie nie szkodzić. Mieszkam sam, ktoś z zewnątrz może powiedzieć o mnie, że radzę sobie całkiem nieźle, a tak naprawdę jest zupełnie inaczej. Po odstawieniu jednego z antydepresantów nachodziły mnie myśli, żeby skończyć to cierpienie, zamówić sobie jakieś mocne leki, najlepiej narkotyki, żeby poczuć jeszcze na chwilę haj i umrzeć szczęśliwym. Więc wróciłem do najmniejszej dawki tego leku, coby dać spokój najbliższym i wegetować dalej, bo to nienormalne, żeby 21 latek w ten sposób o życiu myślał. Piję jeszcze odpowiednik prozaku od kilku dni. Naprawdę nie widzę nadziei na cokolwiek. Widzę siebie w ten sposób, że do 25 lat przetestuję wszystkie dostępne leki, a 30 nie wiem czy dożyję, bo się załamię.

Uważam, że jeśli nie masz objawów psychotycznych, to dobrze że nie dają Ci neuroleptyków. Owszem, przydają się do zabicia psychozy, lecz leczenie nimi objawów negatywnych jest znikomo skuteczne, wbrew temu co piszą w ulotkach. Chodzi mi o przewlekłe negatywne, bo jak ktoś ma urojenia i śpi przy tym całymi dniami, to pomogą. Jednak gdy objawy negatywne ciągną się przez lata, szansę na poprawę daje tylko ok. 2 letnia psychoterapia.
Z tymi relacjami też jest nieciekawie. Żadna kobieta nie zaakceptuje na starcie takiej choroby. A umówić się z nią dwa, czy trzy razy, po czym gdy będzie dostatecznie zauroczona przyznać się do schizofrenii i postawić ją przed wyborem - szlachetnie nie cofać słów i kochać się w mężczyźnie, czy wyrachowanie odrzucić tylko ze względu na chorobę, to nie jest z naszej strony uczciwe. Dla dziewczyny przykre i niezręczne, ale ma do tego prawo. I na starcie "jesteśmy w dupie". Choć ponoć każdy facet chce się tam dostać ^^. Żartuję.
Ja się zakochałem w mojej psycholog, z którą niemal rok regularnie rozmawiałem. To normalne, jak spotykasz tydzień w tydzień przez parę miesięcy z atrakcyjną, młodą kobietą i rozmawiasz, to się w końcu zakochasz. Miałem świadomość, że jestem pacjentem, jaka przepaść mnie od niej dzieli, że ona kogoś ma, że skrzypi im łóżko itd. Tak mnie zdruzgotało, że do dziś chcę ją wymazać z pamięci, a całą terapię szlag trafił, bo się z niej wycofałem i poraniła mnie bardziej psychicznie, niż pomogła. Porażka totalna. Nikomu tego nie życzę.